Włosi o amatorach mówią dosadnie „dilettanti”. Takimi piłkarskimi „dyletantami” długo byli dla czterokrotnych mistrzów świata polscy piłkarze. Później czas się zmieniły i biało-czerwoni z „dilettanti” stali się dla rywali „maestri” („mistrzami”). Pierwszy oficjalny mecz obie reprezentacje zagrały ze sobą dopiero w 1965 roku. Italia już wtedy była światową potęgą, my – tylko europejskim średniakiem. Zapewne jeszcze długo czekalibyśmy na starcie z Włochami, gdyby los nie przydzielił obu drużyn do jednej grupy w eliminacjach mistrzostw świata. Pierwsze starcie odbyło się na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Italia przyjechała po bezbramkowy remis i bez większego trudu osiągnęła cel.
„Szansa tylko w zwycięstwie” – tytuł jednej z gazet mówił wiele przed rewanżem w Rzymie. Jedynie wygrana na Stadio Olimpico przedłużała nasze nadzieje na angielski mundial. Ale Włosi pokazali nam miejsce w szyku. Po 25 minutach było 2:0, a chwilę później kontuzji doznał filar defensywy Stanisław Oślizło. Zgodnie z ówczesnymi przepisami nie można było dokonać zmiany i piłkarz Górnika tylko statystował na boisku. Selekcjoner Ryszard Koncewicz postawił w bramce na debiutanta z Cracovii Henryka Stroniarza, który przy nieustannych atakach gospodarzy zupełnie się pogubił. Hat-tricka ustrzelił Paolo Barison. Była to dokładnie połowa jego całego dorobku strzeleckiego w dziewięciu meczach w drużynie narodowej.
Do rewanżu doszło dopiero dziewięć lat później. Ale jaki to był rewanż! W ostatnim grupowym meczu niemieckiego mundialu drużyna Kazimierza Górskiego grała wyłącznie o „mołojecką sławę”, bo awans do drugiej rundy turnieju miała już w kieszeni. Włosi grali o życie i zagrali z niespotykaną we wcześniejszych meczach pasją, odwagą i determinacją. Ale i to nie pomogło. Spotkanie było kapitalnym widowiskiem, a piękne gole Andrzeja Szarmacha i Kazimierza Deyny przeszły do historii mistrzostw świata. „Tomaszewski w pięknej akcji piłkę wybił znów, włoski trener mamma mia graczy zmienia dwóch” – tak jeszcze przed mundialem śpiewał znany piosenkarz Andrzej Dąbrowski. Słowa okazały się prorocze. Po porażce na Neckarstadionie w Stuttgarcie upokorzeni Włosi mogli wracać do domu.
Nie minął rok, a obie drużyny znów wpadły na siebie – w eliminacjach mistrzostw Europy. Dziesięć lat po pamiętnym laniu biało-czerwoni ponownie zagrali na Stadio Olimpico. Ale tym razem przyjechali w roli „maestri”, czyli trzeciej drużyny świata. Górski wystawił praktycznie taki sam skład jak na mundialu: tylko Wawrowski zastąpił Musiała. A u Włochów rewolucja. Ze składu, który rozpoczął mecz w Stuttgarcie, zostało tylko trzech piłkarzy (Zoff, Facchetti i Chinaglia). Niestety, obie drużyny zagrały z przesadnym respektem. Ucierpiało na tym widowisko, a piłkarze i trener Górski mówili o niedosycie.
Tym razem niedosyt przerodził się w rozczarowanie. Na Stadionie Dziesięciolecia znowu, jak dziesięć lat wcześniej, obie drużyny zagrały na bezbramkowy remis. Goście mogli jednak mówić o dużym szczęściu. Co z tego, że Polacy mieli przewagę, jeśli pudłowali na potęgę. Tego punktu straconego z Italią zabrakło do awansu, bo Holendrzy wygrali grupę, wyprzedzając nas tylko lepszą różnicą bramek. A starciem z Włochami z kadrą pożegnał się Robert Gadocha. To był 62. występ w reprezentacji znakomitego skrzydłowego.
I znowu bez goli. To już po raz trzeci z rzędu. Polacy rozpoczęli hiszpański mundial bez fajerwerków, ale ciężko wywalczony punkt trzeba było szanować. To w końcu Włosi na stadionie Balaidos w Vigo częściej ostrzeliwali naszą bramkę. Józef Młynarczyk parę razy zwijał się jak w ukropie, a raz, po strzale Marco Tardellego, uratowała go poprzeczka. Dla Polaków był to dopiero pierwszy w 1982 roku oficjalny mecz międzypaństwowy. Trudno jednak o rywala w czasie stanu wojennego. Czy ktoś spodziewał się, że obie drużyny jeszcze raz spotkają się w trakcie tego turnieju? Chyba nikt.
Kto z nas nie lubi historii alternatywnych w rodzaju „co by było, gdyby…?” A ten półfinałowy mecz hiszpańskiego mundialu doskonale do tego pasuje. Do dziś trwają dyskusje co by było, gdyby mógł zagrać zawieszony za kartki Zbigniew Boniek? Co by było, gdyby trener Antoni Piechniczek dał szansę Andrzejowi Szarmachowi? Co by było, gdyby zawodnicy nie musieli męczyć się w 40-stopniowym upale w hotelu bez aklimatyzacji? Co by było, gdyby piłka po kapitalnym strzale Janusza Kupcewicza z wolnego trafiła do siatki, a nie w słupek? Na te pytania już nigdy nie dostaniemy odpowiedzi. Fakt jest faktem, że jeden z najważniejszych meczów w historii polskiego futbolu przegraliśmy po golach Paolo Rossiego i to Włosi kilka dni później świętowali mistrzostwo świata.
Tylko trzej selekcjonerzy biało-czerwonych mogą sobie wpisać do CV, że pokonali aktualnych mistrzów świata. Dwukrotnie dokonał tego Antoni Piechniczek (2:1 z Argentyną i 1:0 z Włochami), a raz Kazimierz Górski (1:0 z Brazylią) i Adam Nawałka (2:0 z Niemcami). Polacy i Włosi grali w listopadowy wieczór na Śląskim już w zimowych warunkach, ale zmarzniętych widzów szybko rozgrzał Dariusz Dziekanowski. Pięknym strzałem z dystansu zaskoczył nierozgrzanego Franco Tancrediego. W drużynie Enzo Bearzota zagrało pięciu mistrzów świata, a w naszej dwóch piłkarzy z… ligi włoskiej: Zbigniew Boniek (Roma) i Władysław Żmuda (Cremonese).
To już inna piłkarska epoka. Włosi wciąż mocni, a my… już nie. Choć z ławki znowu dowodził Antoni Piechniczek. Jego drugą selekcjonerską przygodę z kadrą trudno jednak zaliczyć do udanych. Może nie był trenerem na nowe czasy? W eliminacjach do francuskiego mundialu trafiliśmy na Włochów i Anglików, co przy ówczesnej sile drużyny z góry skazywało nas na porażkę. Ale na Śląskim byliśmy bliżej wygranej niż faworyzowani goście z Maldinim, Dino Baggio, Vierim czy Zolą. Za odkrycie meczu uznano Pawła Skrzypka, który wyłączył z gry właśnie Gianfranco Zolę. Niestety Skrzypek, podobnie jak jego koledzy, okazał się „jednodniowym milionerem”. W rewanżu Włosi nie dali nam najmniejszych szans, wygrywając w Neapolu 3:0.
To była tylko gra towarzyska, ale każda wygrana z Italią smakuje jak najlepsza pasta czy pizza. To był jeden z cenniejszych „skalpów” za selekcjonerskiej kadencji Pawła Janasa. „Fantastico!” – skomentował niespodziewaną, ale zasłużoną wygraną „Przegląd Sportowy”. Co ciekawe, dwa gole strzelili obrońcy: Jacek Bąk i Tomasz Kłos. Dzięki nim już po 18 minutach prowadziliśmy na stadionie Wojska Polskiego 2:0. A oszukać włoską defensywę (wtedy m.in. z Fabio Cannavaro i Alessandro Nestą) to zawsze wielki wyczyn.
Większe emocje niż sam mecz budził… brak orła na biało-czerwonych koszulkach. Zamiast niego można było ujrzeć tylko logotyp PZPN. Za to swoich „Orłów” w starciu z wymagającym rywalem mógł zobaczyć Franciszek Smuda. I nie był to budujący widok. A właśnie za budowę drużyny na Euro 2012 odpowiadał „Franz”. Po pół godzinie gry Mario Balotelli przelobował Wojciecha Szczęsnego, a wynik ustalił Giampaolo Pazzini. Za gościnę we Wrocławiu nie chciał „odwdzięczyć” się nawet słynny Gianluigi Buffon, który nie dał pokonać się Kubie Błaszczykowskiemu nawet z rzutu karnego.
To był podwójny debiut. Pierwszy mecz biało-czerwonych w Lidze Narodów i premierowe spotkanie Jerzego Brzęczka w roli selekcjonera. Tak wymagającego rywala na początek pracy z kadrą dawno nie miał żaden z naszych szkoleniowców. I zaczęło się obiecująco. Polacy po pięknym golu Piotra Zielińskiego prowadzili do 78. minuty. „Znów mamy drużynę, która walczy, biega i potrafi grać przeciwko najlepszym. W Bolonii Polacy odgonili koszmary z mundialu” – cieszył się „Przegląd Sportowy”. Niestety, euforia była przedwczesna. W rewanżu na Śląskim także zanosiło się na remis, choć tym razem przeważali goście. W doliczonym czasie ich przewagę potwierdził Cristiano Biraghi. Po tej porażce przed spadkiem z Ligi Narodów uratowała nas tylko reorganizacja. Później los dał nam możliwość zrewanżowania się Italii za ostatnią porażkę. I to w tych samych rozgrywkach.
BILANS 17 MECZÓW Z WŁOCHAMI: 3 ZWYCIĘSTWA POLSKI – 8 REMISÓW – 6 PORAŻEK, BRAMKI: 10 – 21.