Zagrał na czterech z rzędu mundialach, z których przywiózł dwa medale. Na pierwszy pojechał w roli rezerwowego, ale trener Kazimierz Górski już na początku turnieju właśnie jemu – najmłodszemu w drużynie – powierzył newralgiczną rolę środkowego obrońcy. Milczący, skupiony, człowiek o żelaznych nerwach – tak go postrzegano przez całe lata. 6 czerwca 70. urodziny obchodzi Władysław Żmuda.
Jeśli ktoś się dziś zastanawia, jak znaleźć piłkarski brylant na polskiej ziemi, powinien wybrać się do Lublina i porozmawiać z działaczami tamtejszego Motoru. Blisko pół wieku temu wymyślili oni bowiem bardzo prosty i praktyczny sposób poszukiwania talentów. Pomysłodawcą był ówczesny prezes klubu Adam Głowacz. Podzielił on miasto na cztery strefy i wyznaczył kilku zawodników, aby codziennie po treningu zrobili sobie spacer po podwórkach i szkolnych boiskach, gdzie mieli wypatrywać co zdolniejszych adeptów futbolu.
Tak właśnie zaczęła się wielka kariera Władysława Żmudy. W tłumie dzieciaków biegających za piłką wypatrzył go ówczesny napastnik Motoru, potem ceniony trener Stanisław Świerk. „Zabierał nas, trampkarzy, na trybuny i oglądaliśmy występy jego drużyny w ligowych meczach. To wszystko nas nakręcało, chcieliśmy grać w Motorze, mieliśmy motywację” – wspominał Żmuda po latach w rozmowie z Antonim Bugajskim z „Przeglądu Sportowego”.
Chłopięce marzenie się spełniło. W 1971 roku zdobył z lubelskim klubem mistrzostwo Polski juniorów, a rok później zadebiutował w ekstraklasie, ale już w barwach warszawskiej Gwardii. To właśnie w drużynie z Racławickiej dał się poznać jako jeden z najbardziej utalentowanych polskich piłkarzy młodego pokolenia.
Symboliczne zdjęcie, zrobione na zgrupowaniu przed wyjazdem na mistrzostwa świata w RFN. Władysław Żmuda (po lewej) chwyta upadającego Mirosława Bulzackiego. To oczywiście tylko ćwiczenie podczas treningu, ale faktem jest, że Żmuda pozbawił Bulzackiego miejsca w podstawowym składzie Orłów Górskiego.
Najpierw został filarem reprezentacji Polski juniorów, potem naszej młodzieżówki. I właśnie jako zawodnik kadry do lat 23, która dzień wcześniej bezbramkowo zremisowała w Plymouth z Anglią w eliminacjach mistrzostw Europy, obejrzał z trybun słynny mecz na Wembley. Na środku obrony grali wtedy Jerzy Gorgoń i Mirosław Bulzacki. Żmuda nawet nie śnił, że już wkrótce wygryzie ze składu jednego z tych znakomitych stoperów.
Szansę debiutu dostał cztery dni później w towarzyskim spotkaniu z Irlandią (0:1). Przed mistrzostwami świata zagrał jeszcze w dwóch sparingach: z Haiti (3:1) i Grecją (2:0). Na turniej do RFN pojechał w roli rezerwowego. Nikt się nie spodziewał, że to młokosa z warszawskiej Gwardii trener Górski wystawi do składu już w pierwszym meczu.
Żmuda imponował spokojem i umiejętnością przewidywania boiskowych wydarzeń. Gdy szła akcja na polską bramkę, zwykle był o krok przed rywalami i z zimną krwią gasił tlący się pożar. Chętnie też włączał się do akcji ofensywnych i potrafił mocno uderzyć z dystansu. Choć zdarzały mu się także kiksy. W spotkaniu drugiej fazy ze Szwecją (1:0) był bliski samobója.
W pamiętnym „meczu na wodzie” to po jego faulu na Berndzie Hölzenbeinie sędzia podyktował karnego. Na szczęście Jan Tomaszewski obronił potem strzał Uliego Hoenessa.
Z mundialu w RFN on, dwudziestolatek, wrócił jako jeden z bohaterów narodowych, trzeci piłkarz świata. Ale zaraz dostał po głowie. Znalazł się bowiem w samym środku konfliktu dwóch siłowych ministerstw. Zdolnego obrońcę milicyjnej Gwardii postanowił pozyskać wojskowy Śląsk, więc wysłał mu… powołanie do armii.
Władysław Żmuda (po lewej) w ligowym meczu w barwach wrocławskiego Śląska. W tej sytuacji ściga się z piłkarzem Widzewa Łódź, a więc klubu, którego szeregi zasilił kilka lat później.
Ze Śląskiem Żmuda zdobył mistrzostwo i Puchar Polski, dotarł także do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. W tym czasie świętował też kolejny sukces w narodowej kadrze: w Montrealu sięgnął po srebrny medal olimpijski. Gdy selekcjonerem został Jacek Gmoch i zaczął swoją rewolucję w składzie, Żmuda był jednym z nielicznych, którzy mogli być pewni kolejnych powołań. Były ku temu konkretne argumenty.
Na mundialu w Argentynie znów był filarem drużyny: zagrał we wszystkich meczach od pierwszej do ostatniej minuty. To zresztą dla niego charakterystyczne. W 91 występach w koszulce z orłem na piersi został zmieniony tylko dwa razy, a raz – i to na pożegnanie z kadrą – wszedł na boisko z ławki!
Zmieniali się trenerzy, a on trwał. Po Gmochu przyszedł Ryszard Kulesza, z którym Żmuda walczył o awans do Euro 1980. Stawał się piłkarzem coraz bardziej uniwersalnym, skutecznym w defensywie, ale też piekielnie groźnym pod bramką rywali. Nieraz popisywał się takimi akcjami, jak ta z meczu ze Szwajcarią (2:0).
W 1979 roku przeniósł się z Wrocławia do Łodzi. Śląsk nie chciał się zgodzić na transfer do Widzewa, spór rozstrzygnął podobno dopiero generał Wojciech Jaruzelski, a Żmuda czekał na decyzję przez pół roku, nie mogąc grać w piłkę. Gdy wreszcie wrócił na boisko, sięgnął po kolejne dwa tytuły mistrza Polski. A później następny mundial i kolejny sukces. Ten miał szczególny smak, bo na turnieju w Hiszpanii pełnił funkcję kapitana zespołu.
Znów zagrał we wszystkich meczach od pierwszego do ostatniego gwizdka. Po wygranym 3:2 spotkaniu o trzecie miejsce z Francją to jemu przypadło w udziale udekorowanie kolegów z drużyny medalami.
Po mistrzostwach dostał zgodę na zagraniczny transfer, ale ani w Hellasie Werona, ani w Cosmosie Nowy Jork furory nie zrobił. Odbudował formę dopiero w 1984 roku, gdy wrócił do Europy, by grać we włoskim Cremonese. I jako piłkarz tego klubu pojechał na swoje ostatnie, czwarte mistrzostwa świata. W Meksyku był już tylko rezerwowym. Wszedł na boisko tylko raz, w końcówce meczu z Brazylią, aby wyrównać ówczesny rekord liczby występów na mundialu, należący do Niemca Uwe Seelera. Uzbierał takich spotkań dwadzieścia jeden, czyli oczko. Zaraz potem ogłosił zakończenie reprezentacyjnej kariery.
Potem próbował sił jako trener. Szkolił młodych adeptów futbolu we Włoszech, krótko był też szkoleniowcem tureckiego Altayu İzmir. Wreszcie wrócił do Polski i przez lata pracował jako asystent lub pierwszy trener reprezentacji młodzieżowych. Był też w sztabie Jerzego Engela, a potem Pawła Janasa, gdy biało-czerwoni po latach walczyli o powrót na światowe salony. Zawsze ten sam: małomówny, skupiony, o żelaznych nerwach. Sto lat, panie Władysławie!