Miał być selekcjonerem na lata, a został tylko na chwilę. Bilans Władysława Stachurskiego w roli trenera drużyny narodowej ograniczył się do czterech meczów. I to wyłącznie towarzyskich. Gdy były szkoleniowiec Legii Warszawa (z którą dotarł aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1990/91) przejmował w listopadzie 1995 roku schedę po Henryku Apostelu, jego głównym zdaniem było przygotowanie biało-czerwonych do eliminacji mistrzostw świata. Ale ówczesny prezes PZPN Marian Dziurowicz po towarzyskich sprawdzianach kadry (trzeba uczciwie przyznać, że nieudanych) uznał, że "z tej mąki chleba nie będzie" i podziękował Stachurskiemu za pracę. Jego następcą został Antoni Piechniczek.
Lata 90. nie należały do najlepszych w historii polskiego futbolu. Legii Warszawa i Widzewowi Łódź udało się co prawda zakwalifikować do Ligi Mistrzów, ale reprezentacji Polski wiodło się już co najwyżej przeciętnie. W efekcie od 1986 roku trwała niemoc biało-czerwonych w eliminacjach do mistrzowskich imprez. Wielu nadzieje na przełamanie fatalnej serii wiązało z nim. Marek Citko po przenosinach z Białegostoku do Łodzi z miesiąca na miesiąc stawał się gwiazdą ogólnopolskiego formatu. Z Widzewa trafił do drużyny narodowej i szybko znalazł się na ustach sympatyków futbolu w całym kraju.
W reprezentacji rozegrał zaledwie jedenaście spotkań, ale to wystarczyło, aby sięgnął po olimpijskie złoto i pierwszy w historii polskiego futbolu medal mistrzostw świata. Był bocznym obrońcą zupełnie nowego typu. W czasach, gdy jego koledzy z defensywy karnie trzymali się własnego pola karnego, on chętnie zapuszczał się pod bramkę rywali. A trudno go było dogonić, bo setkę pokonywał w 11 sekund. 27 marca mija 15. rocznica śmierci Zbigniewa Guta.
„Najtrudniejszy pierwszy krok" śpiewała przed laty Anna Jantar. A ten drugi? Wydaje się już zdecydowanie łatwiejszy. Na pewno dla reprezentacji Polski. Od 2008 roku drugie mecze biało-czerwonych w grupach kwalifikacyjnych do wielkich turniejów (mamy na myśli mistrzostwa świata i Europy), to powód do radości. Wygrana 2:0 z Maltą w el. MŚ 2026 jest kontynuacją serii właśnie takich zwycięstw naszej drużyny. Na razie licznik zatrzymał się na ośmiu z rzędu.
Akcja tego „filmu” rozwinęła się błyskawicznie. Jak w amerykańskim kinie, choć w dobrze nam znanych realiach. W lipcu 2000 roku Emmanuel Olisadebe otrzymał polskie obywatelstwo. Miesiąc później zadebiutował w reprezentacji i na dzień dobry wbił gola Rumunom. A na początku września został bohaterem sensacyjnego zwycięstwa nad Ukrainą w Kijowie. Tak zaczął się pamiętny serial z udziałem pierwszego czarnoskórego piłkarza w biało-czerwonej koszulce. Dzięki jego ośmiu golom w eliminacjach nasza drużyna znowu pojechała na mistrzostwa świata. Na ten awans czekaliśmy szesnaście lat. Dwa trafienia Nigeryjczyka z polskim paszportem miały szczególne znaczenie. 24 marca 2001 roku kadra Jerzego Engela w porywającym stylu wygrała z Norwegią. I to na „gorącym terenie”, choć w chłodnym tego dnia Oslo.
„Hajto puścił Bąka lewą stroną” – któż z nas, kibiców piłkarskich, nie słyszał tego słynnego zdania Dariusza Szpakowskiego, wypowiedzianego podczas jednego z meczów eliminacji MŚ 2002? Ale komentatorowi TVP nie chodziło w tej sytuacji o niekulturalne i niestosowne zachowanie reprezentanta Polski, tylko o rzecz banalną – szybkie podanie na lewą stronę do wybiegającego na pozycję kolegi z drużyny. Tym sposobem Jacek Bąk stał się bohaterem niefortunnego, acz zabawnego językowego lapsusu. Ten tekst będzie jednak poświęcony nie powyższemu zdarzeniu, lecz reprezentacyjnej karierze byłego obrońcy, który w biało-czerwonych barwach rozegrał aż 96 spotkań i był przez lata kapitanem najważniejszej drużyny w kraju.