W młodości chciał zostać… tancerzem. Brał nawet udział w zajęciach zespołu folklorystycznego w rodzinnym Gdańsku. Ostatecznie wybrał „taniec” z rywalami na boisku. I w imieniu wielu polskich kibiców możemy powiedzieć: to była świetna decyzja.
W domu państwa Szarmachów nie było wprawdzie tradycji sportowych, ale zawsze było… głośno i tłoczno. Andrzej miał bowiem siedmioro rodzeństwa. Trzech jego braci także kopało piłkę, ale wybił się tylko On. Mówisz „Szarmach”, a myślisz o znakomitym środkowym napastniku, który „wkładał głowę tam, gdzie rywale bali się wstawić nogę”. To zdanie przylgnęło do niego na dobre, a o jego odwadze i nieprzeciętnych umiejętnościach świadczą gole. Te, które strzelał na trzech kolejnych mundialach. Te, które dały mu koronę króla strzelców igrzysk w Montrealu, wreszcie te, które przyczyniły się do pogromu Holandii na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Na mundial do Niemiec 23-letni napastnik jechał z przeświadczeniem, że turniej rozpocznie na ławce. Owszem, był gwiazdą młodzieżówki prowadzonej przez Andrzeja Strejlaua, ale pewniakiem do gry na środku ataku wydawał się Jan Domarski. Kto bowiem zdecyduje się zostawić na ławce bohatera z Wembley? Okazało się, że był taki człowiek. Nazywał się Kazimierz Górski. O tym, że Szarmach zagra z Argentyną w pierwszym składzie, sam zainteresowany dowiedział się dopiero na przedmeczowej odprawie. I wystarczyło mu dziewięć minut, by przedstawić się światu.
Wygrana z Argentyną dała naszej drużynie potężnego kopa. Przekonali się o tym piłkarze Haiti. Na Stadionie Olimpijskim w Monachium Szarmach ustrzelił hat-tricka. Rywal był słaby, ale „Diabeł” i tak przeszedł do historii. Tylko dwóch polskich piłkarzy zdobyło w mundialowym meczu więcej lub tyle samo bramek co Szarmach. Pierwszym był Ernest Wilimowski (cztery gole wbite Brazylii w 1938 roku), a drugim Zbigniew Boniek (trzy trafienia w starciu z Belgią na mundialu 1982).
Po demolce drużyny z Karaibów biało-czerwoni byli już w kolejnej fazie turnieju. Ostatnie grupowe starcie z Włochami Górski mógł odpuścić. Ale to nie było w jego stylu. Wystawił najsilniejszy skład, a piłkarze zagrali na poważnie. I to jak. A Szarmach znów zaimponował kapitalną dyspozycją i pamiętną główką.
Z niemieckiego mundialu Polacy wrócili z medalem za trzecie miejsce, a Szarmach z tytułem wicekróla strzelców. Podzielił go wspólnie z Holendrem Johanem Neeskensem. Obaj panowie strzelili po pięć goli, o dwa trafienia ustępując Grzegorzowie Lacie. Cała trójka spotkała się w bezpośrednim starciu rok później na Stadionie Śląskim. 10 września 1975 roku Polakom wychodziło wszystko, a Holendrom nic. Wynik otworzył Lato, poprawił Gadocha, a później do akcji wkroczył „Diabeł”.
To był ostatni pokaz siły wielkiej drużyny Górskiego. Rok później na igrzyska do Montrealu pojechali ci sami piłkarze, którzy rozbili Holendrów. Ale nie ci sami. Syci sukcesów, zmęczeni sobą i selekcjonerem. Na tle wolnych i apatycznych kolegów Szarmach imponował szybkością, dynamiką i skutecznością. Był największą gwiazdą tego turnieju. Jego popisem był półfinał z Brazylią.
Tam było gorzej i Szarmach już nic nie „upolował”. Na pocieszenie po porażce 1:3 został mu srebrny medal i tytuł króla strzelców turnieju olimpijskiego (z 6 golami).
Do Argentyny pojechała najsilniejsza drużyna w historii polskiego futbolu. Tyle, że tej siły nie było widać na boisku. Jacek Gmoch tasował składem jak talią kart, ale efekt nie był budujący. Polacy swoją grą męczyli siebie i widzów. Szarmach także. Raz grał, raz nie grał, a błysnął tylko w meczu z Peru, gdy kapitalną główką wykorzystał dośrodkowanie Laty.
Na ostatni mundial pojechał za zasługi. Tak mu przynajmniej powiedział w szczerej rozmowie Antoni Piechniczek. I selekcjoner był konsekwentny. Do meczu z Francją Szarmach tylko raz „powąchał” murawę. W starciu z Kamerunem już w 27. minucie zastąpił kontuzjowanego Andrzeja Iwana. Swoją grą niestety potwierdził, że decyzja Piechniczka była słuszna. Pożegnalny mecz rozegrał dopiero w „małym finale”. Tym razem zastąpił pauzującego za kartki Włodzimierza Smolarka. Ale z reprezentacją i mundialami pożegnał się z przytupem.
I to był koniec reprezentacyjnej przygody Andrzeja Szarmacha. Z czterech wielkich turniejów wrócił z trzema medalami. Bilans znakomity. Ale tylko z jednego mógł być w pełni zadowolony. Pozostałe zakończył z uczuciem niespełnienia i niedosytu.
► Wszystkie cytaty pochodzą z książki Jacka Kurowskiego i Andrzeja Szarmacha „Andrzej Szarmach. Diabeł nie anioł”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2016 r.