Na jego nazwisku łamali sobie języki zagraniczni komentatorzy meczów Górnika Zabrze i reprezentacji Polski. Utrapienie z nim mieli wysocy obrońcy, których mijał jak slalomowe tyczki, a nieraz założył przy tym „siatkę”. Szybki, zwrotny, błyskotliwy biegał po ligowych boiskach jeszcze jako czterdziestolatek, ale reprezentacyjną karierę zakończył przed trzydziestką. 24 października urodziny świętuje Zygfryd Szołtysik – mały wielki człowiek polskiego futbolu.
Gdy jeszcze grał w piłkę, od stóp do czubka głowy zmierzono mu dokładnie 162 centymetry. Niedużo? Być może. Jak użyteczne mogą być jednak tak skromne gabaryty pokazuje historia, która zdarzyła się pod koniec kwietnia 1970 roku w Wiedniu. Drużyna Górnika po zwycięskim barażu z Romą jako pierwszy polski klub wywalczyła wówczas awans do finału jednego z europejskich pucharów i w nagrodę pozwolono piłkarzom zabrać do stolicy Austrii żony. Skoro tak, nie mogło się obyć bez zakupów. W szarym, siermiężnym PRL-u taki wyjazd to dla pań była gratka nie lada.
Autokar dotarł na miejsce późnym wieczorem, a już o świcie małżonki w towarzystwie swoich partnerów ruszyły na shopping. Okazało się jednak, że wszystkie sklepy w okolicy są jeszcze zamknięte. Zdesperowana kilkudziesięcioosobowa grupa przybyszów z Polski karnie ustawiła się więc pod drzwiami domu towarowego i w napięciu czekała na moment otwarcia. Gdy wybiła dziewiąta, wielka krata poszła do góry. Jak relacjonował potem jeden z uczestników tego zdarzenia, obrońca Górnika Henryk Latocha, nie uniosła się nawet na pół metra, a Szołtysik już był w środku. Oczywiście w sklepie odzieżowym, gdzie akurat były duże promocje, też stawił się pierwszy.
Zygfryd Szołtysik (w środku) ze swoimi przyjaciółmi z drużyny Górnika Zabrze: Henrykiem Latochą (po lewej) i Alojzym Deją.
Choć natura nie obdarzyła go wzrostem, od dziecka wyróżniał się na tle kolegów, kiedy przyszło rywalizować na bieżni, murawie czy parkiecie. Miał 14 lat, gdy podczas międzyszkolnego turnieju wypatrzył go nauczyciel WF i trener uczniowskiego klub Zryw, Józef Murgot. Szołtysik mieszkał wtedy dość daleko od Chorzowa, więc szkoleniowiec zaproponował, żeby spróbował zdać do szkoły średniej w tym mieście, a wówczas będzie mógł łączyć naukę z treningami. Chłopak podjął wyzwanie, choć z początku wcale nie marzył o karierze futbolisty.
Ten wysiłek przyniósł efekty w 1960 roku. Uczniowski klub Zryw, w składzie z Szołtysikiem, Janem Banasiem, Józefem Jandudą i Antonim Piechniczkiem, okazał się rewelacją mistrzostw Polski juniorów, wygrywając rozgrywki. Rok później powtórzył ten sukces, a „Mały” dostał powołanie do kadry juniorów na mistrzostwa Europy U18 w Portugalii. Biało-czerwoni zdobyli tam srebrny medal, a on został uznany za jednego z najlepszych piłkarzy turnieju.
Reprezentacja Polski juniorów, której trzon stanowili zawodnicy uczniowskiego klubu Zryw Chorzów. W górnym rzędzie od lewej: trener Józef Murgot, Erwin Słupik, Erwin Wojtynek, Piotr Komander, Albert Opala, Józef Janduda, Zygmunt Muskała, Jerzy Michajłow, Bernard Kostorz, kierownik drużyny Alfred Goly. W dolnym rzędzie: Eugeniusz Klois, Erwin Bujara, Jan Banaś, Zygfryd Szołtysik, Roman Kempa, Werner Kirchner.
Potem już poszło z górki. W 1962 roku zgłosił się po niego Górnik i z całą rodziną przeprowadził się z Suchej Góry do Zabrza. Pierwszą bramkę dla nowego klubu zdobył już w debiucie z Cracovią – i to głową! Miesiąc później ustrzelił hat-tricka w ligowym meczu z Zagłębiem Sosnowiec. W czerwcu świętował pierwszy seniorski tytuł: drużyna z Roosevelta zdobyła w tzw. sezonie przejściowym (trwał tylko pół roku z powodu przejścia na system rozgrywek jesień – wiosna) wicemistrzostwo Polski. Nie minęło wiele czasu, a spełniło się jego największe marzenie.
Początki w kadrze nie były łatwe. Duet młodych piłkarzy z Zabrza najpierw zaznał goryczy porażki w eliminacjach mistrzostw świata 1966, a potem bez powodzenia bił się o awans do Euro 1968. Szołtysik jednak zdobywał doświadczenie i nieraz potrafił zaskoczyć. W wysoko przegranym meczu z Francją (1:4) na Stadionie Dziesięciolecia znowu pokazał, że mimo mikrego wzrostu potrafi nieźle uderzyć głową.
Pod koniec lat 60. reprezentacja nie odnosiła sukcesów, ale szturm na europejskie salony zaczęły nasze kluby. W sezonie 1969/70 warszawska Legia dotarła do półfinału Pucharu Europy, a Górnik zrobił furorę w Pucharze Zdobywców Pucharów. Szołtysik i Lubański po trzech dramatycznych meczach z Romą, zakończonych rzutem monetą, który rozstrzygnął o awansie, świętowali pierwszy w historii awans polskiej drużyny do finału europejskich rozgrywek.
W finale zabrzanie przegrali z Manchesterem City (1:2), ale wkrótce zaczął się złoty czas polskiej piłki. Już w eliminacjach Euro 1972 biało-czerwoni pokazali, że mogą być groźni dla najlepszych. W Hamburgu urwali punkt faworyzowanej drużynie gospodarzy (0:0), a Szołtysik odważnie szturmował bramkę rywali, którzy trzy lata później zostali mistrzami świata.
W rozgrywanych równolegle kwalifikacjach olimpijskich też odgrywał rolę jednego z liderów zespołu. W decydującym o awansie meczu z Bułgarią (3:0) był bliski strzelenia gola po akcji ze swoim najlepszym z przyjaciół.
Igrzyska w Monachium okazały się zwieńczeniem jego reprezentacyjnej kariery, choć miał wtedy niespełna 30 lat. Zagrał w pięciu z siedmiu spotkań i zdobył bramkę. Tylko jedną, ale być może najważniejszą w karierze. Najciekawsze, że tego dnia miał w ogóle nie pojawić się na boisku. W kluczowym spotkaniu drugiej rundy z ZSRR (2:1) trener Kazimierz Górski posadził go na ławce, a gdy mecz się nie układał, do zmiany wyznaczył Andrzeja Jarosika. Ten jednak… odmówił wejścia na boisko. Szołtysik został posłany do boju niejako w jego zastępstwie.
W wielkim finale zagrał od pierwszej minuty. To po jego podaniu wyrównującego gola dla biało-czerwonych zdobył Kazimierz Deyna.
Po meczu jego nazwisko – wymawiane nie bez trudności i często zabawnie przekręcane – było na ustach dziennikarzy sportowych z całego świata. Mimo że dwa miesiące później miał skończyć 30 lat, wróżono mu wielką karierę.
Z tych planów nic nie wyszło. Dwa lata później Szołtysik wyjechał wprawdzie do Francji, by grać w Valenciennes, ale furory nie zrobił i szybko wrócił do Zabrza. Trener Górski nie widział dla niego też miejsca w reprezentacji. Dał mu szansę jeszcze miesiąc po igrzyskach w meczu z Czechosłowacją (3:0), ale kolejnych powołań nie wysłał. Największy sukces polskiej piłki, występ biało-czerwonych na mistrzostwach świata w RFN, „Zyga” oglądał więc w telewizji. A przecież przez tyle lat był po drugiej stronie ekranu…
Reprezentacja Polski ze złotymi medalami igrzysk olimpijskich 1972. W górnym rzędzie od lewej: Jerzy Gorgoń, Hubert Kostka, Kazimierz Deyna, Marian Ostafiński, Jerzy Kraska, Antoni Szymanowski, Robert Gadocha, Zygfryd Szołtysik. W dolnym rzędzie od lewej: Zygmunt Anczok, Włodzimierz Lubański, Zygmunt Maszczyk, Zbigniew Gut i Lesław Ćmikiewicz.
Paradoksalnie na turnieju w Niemczech, choć z zupełnie innego powodu (kontuzja), zabrakło także jego największego przyjaciela Włodzimierza Lubańskiego. W tym kontekście proroczo brzmią słowa, jakie kilka lat wcześniej padły podczas programu „Małżeństwo doskonałe”, w którym obaj piłkarze Górnika wzięli udział. Rozpoczynając teleturniej, słynny aktor i satyryk Jacek Fedorowicz bez złych intencji powiedział: „Pan Lubański siada, panu Szołtysikowi dziękujemy”.
Numer buta 39, pięćdziesiąt asyst przy bramkach Lubańskiego, złoty medal olimpijski i uwielbienie kibiców – a wszystko to ten jeden niepozorny człowiek. Oj, Zyga, Zyga… Życzymy stu lat w zdrowiu!