Podobno w każdej drużynie najwięksi wariaci to bramkarz i lewoskrzydłowy. On zdecydowanie nie pasował do tego obrazka. Owszem, wzdłuż linii bocznej biegał jak szalony, dogrywał piłki tak, że napastnik mógł strzelać z zamkniętymi oczami, a i sam potrafił uderzyć na bramkę z najbardziej nieprawdopodobnej pozycji. Poza boiskiem był jednak nieśmiały, bardzo spokojny, wręcz wycofany. Na celebrytę się nie nadawał, a mimo to stał się ikoną polskiego futbolu przed wojną. Taki był Gerard Wodarz.
W latach trzydziestych na Górnym Śląsku taka scenka zdarzała się dosyć często. Lekcja religii, sala pełna chłopców, przy katedrze stoi ksiądz lub katecheta i przepytuje małych obywateli z Nowego Testamentu. Wszystko idzie sprawnie do momentu, gdy pada pytanie o Trzech Króli. Wtedy zapada kłopotliwa cisza. Ksiądz (lub katecheta) uśmiecha się i mówi:
– Pomogę wam trochę. A pamiętacie, jakie literki piszą kredą na drzwiach rodzice, gdy farorz chodzi po kolędzie?
Nikt się nie odzywa.
– No, na pewno wiecie. Ka…
Dalej nic.
– Em… Plus Beee..
I nagle cała sala na to:
– Peee… terek! Wilimowski! Wodarz!
Tak to było wtedy na Śląsku. Kasper, Melchior i Baltazar mieli zupełnie zmienione imiona i zamiast podążać za Gwiazdą Betlejemską biegali za piłką i strzelali gole. A uwielbiali ich wszyscy, nie tylko dzieciaki. Najbardziej zaś lubiany był Wodarz.
Piłkarze Ruchu Hajduki Wielkie przed ligowym meczem z krakowską Wisłą w 1934 roku. Na zdjęciu widoczni Teodor Peterek (stoi pierwszy z lewej), obok niego Ernest Wilimowski i Gerard Wodarz (drugi z prawej).
Z tria wielkich przedwojennych gwiazd chorzowskiego Ruchu nie był ani najmłodszy, ani najstarszy. W sam raz. W porównaniu z żywiołowym i często tracącym nad sobą kontrolę Teodorem Peterkiem był wzorem opanowania i chłodnej kalkulacji. Od lubiącego boiskowe prowokacje Ernesta Wilimowskiego odróżniał go elegancki styl i wielki szacunek, jakim darzył każdego z rywali. Mówił niewiele, ale dobitnie. I zawsze z wyjątkową precyzją. Nic dziwnego, wszak z wykształcenia był księgowym. Ukończył Szkołę Handlową i zaraz po studiach znalazł pracę w Hucie Batory, z którą związany był do emerytury.
W piłkę grał od małego, biegając po chorzowskich podwórkach. Na trening Ruchu trafił jako 12-latek, ale wkrótce drużynę juniorów rozwiązano i chłopcy założyli własny klub: Haller Chorzów. Mimo że nie mieli trenera, Wodarz czynił szybkie postępy. Działacze Niebieskich zaproponowali mu więc powrót do klubu i grę w rezerwach. Nie zagrzał tam długo miejsca, bo już jako 15-latek został włączony do pierwszego zespołu – i to w dość niezwykłych okolicznościach.
W ekstraklasie zadebiutował kilka tygodni przed swoimi 16. urodzinami, co zresztą wzbudziło protest działaczy Warszawianki, bo wówczas tak młodzi piłkarze nie mogli jeszcze grać w lidze. Rok później był już podstawowym piłkarzem Niebieskich i zanotował swoje pierwsze cztery gole w rozgrywkach o mistrzostwo Polski. Największe sukcesy miały jednak dopiero nadejść…
Gerard Wodarz (drugi z prawej) podczas ligowego meczu z Cracovią, 1935 rok. Efektowną interwencją popisuje się bramkarz drużyny przyjezdnej Władysław Pawłowski.
Wodarz rósł w siłę z Ruchem, Ruch budował swoją potęgę z Wodarzem. W 1933 roku klub z Wielkich Hajduków po raz pierwszy sięgnął po tytuł najlepszej drużyny w kraju, detronizując Cracovię. Młody lewoskrzydłowy został objawieniem sezonu. Wszyscy zachwycali się tym, z jaką precyzją dogrywał piłki do najlepszego strzelca Niebieskich. Nie każdy wiedział, że podawał nie tylko celnie, ale też w taki sposób, by… nie nabić koledze guza.
Zimą 1934 roku do Niebieskich dołączył Wilimowski, który wcześniej grał w 1. FC Katowice, i od tej pory Ruch zaczął seryjnie sięgać po mistrzostwo Polski. Aż do wybuchu wojny Ślązacy nie zeszli z podium, czterokrotnie stając na jego najwyższym i raz na najniższym podium. Sukcesy zawdzięczał przede wszystkim znakomicie grającej linii napadu, przez kibiców zwanej Pe-Wi-Wo. Trójka snajperów z Chorzowa była postrachem całej ekstraklasy.
Ernest Wilimowski (z lewej na pierwszym planie) i biegnący za jego plecami Gerard Wodarz podczas sparingu przed rewanżowym meczem z Jugosławią w eliminacjach mistrzostw świata, marzec 1938 roku. Rywalami biało-czerwonych była drużyna Újpestu Budapeszt uzupełniona piłkarzami kilku innych węgierskich klubów.
W reprezentacji Wodarz zadebiutował już w 1932 roku, jako dziewiętnastolatek. Polacy wygrali w Bukareszcie z Rumunią aż 5:0, co było sztuką nie lada, bo mecz odbywał się w niesamowitym upale – termometry pokazywały 42°C! Na gola w reprezentacji musiał jednak czekać aż dwa lata – gdy wreszcie trafił do siatki, od razu ustrzelił hat-tricka w towarzyskim meczu z Łotwą (6:2).
Kluczowym zawodnikiem kadry narodowej stał się dopiero w drugiej połowie lat 30. Na igrzyskach olimpijskich w Berlinie zdobywał bramki w trzech z czterech rozegranych przez Polaków spotkań, a prawdziwy popis dał w ćwierćfinałowym starciu z Wielką Brytanią.
Biało-czerwoni byli o włos od zdobycia medalu. Mecz o brąz z Norwegią przegrali 2:3, tracąc decydującego gola w końcówce spotkania. Wodarz zajął trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców, został też wybrany najlepszym lewoskrzydłowym turnieju, za co otrzymał złoty zegarek. Zdecydowanie wyżej wycenili go Anglicy, którzy zaraz po ćwierćfinałowym starciu podjęli rozmowy z polskimi działaczami.
Wodarz tę propozycję jednak odrzucił. Wielkie Hajduki cenił sobie wyżej od wielkiego świata.
Trzech olimpijczyków z Berlina: Teodor Peterek, Antoni Gałecki i Gerard Wodarz, podczas oficjalnego powitania, jakie zgotowano im w Łodzi przed ligowym meczem ŁKS-u z Ruchem. Na igrzyskach roku 1936 biało-czerwoni byli o włos od zdobycia brązowego medalu.
Po powrocie z igrzysk nie obniżył formy. Świetnie grał w lidze i wiele dawał z siebie reprezentacji, która marzyła o pierwszym w historii występie w finałach mistrzostw świata. Towarzyskie mecze potwierdzały potencjał tkwiący w tej drużynie. Wysokie noty zbierał też sam Wodarz.
Irlandczykom strzelił dwa gole. Wcześniej zagrał w dwóch meczach z Jugosławią, które przyniosły biało-czerwonym historyczny awans na turniej we Francji. 5 czerwca 1938 roku znalazł się w składzie drużyny, która wybiegła na boisko w Strasburgu, by stoczyć niesamowity, heroiczny, przegrany dopiero po dogrywce bój z Brazylijczykami (5:6). W ostatnich sekundach spotkania Wodarz mógł doprowadzić do remisu, ale spudłował z rzutu wolnego.
Po mistrzostwach zagrał w reprezentacji sześć razy – po raz ostatni w maju 1939 roku w Łodzi z Belgią (3:3). Cztery miesiące później wybuchła wojna…
Reprezentacja Polski przed meczem z Brazylią. Stoją od lewej: Ewald Dytko, Antoni Gałecki, Gerard Wodarz, Leonard Piątek, Ernest Wilimowski, Wilhelm Góra, Erwin Nyc, Ryszard Piec, Fryderyk Scherfke, Edward Madejski, Władysław Szczepaniak (kapitan).
W kampanii wrześniowej wziął udział jako żołnierz 75. Pułku Piechoty Grupy Operacyjnej „Śląsk”. Po trzech tygodniach jego oddział dostał się do niewoli niemieckiej pod Przeworskiem. Wodarz uciekł z transportu jeńców na stacji Kraków Płaszów i przez pewien czas się ukrywał, pracując pod zmienionym nazwiskiem w Hucie Gliwice. Gdy jego tożsamość wyszła na jaw, okupanci dali mu ultimatum: albo będzie grać w piłkę w niemieckim klubie, albo trafi do oflagu.
I tak został zawodnikiem Bismarckhütter Ballspiel – klubu, który został powołany w miejsce Ruchu Wielkie Hajduki. Spotkał tam swoich dobrych znajomych: Peterka i Wilimowskiego. Przez pewien czas pracował w hucie i grał w piłkę, ale Niemcy mu nie odpuścili – w 1940 roku jak wielu Ślązaków wcielono go do Wehrmachtu. Został wysłany na front zachodni, ale na szczęście tym razem nie kazano mu strzelać – sprawował funkcję pisarza kompanijnego. W sierpniu 1944 roku zdezerterował i jako jeniec wojenny zgłosił się do służby w Polskich Siłach Zbrojnych. Trafił do bazy w angielskim Newton, gdzie mieściła się szkoła pilotażu podstawowego Royal Air Force. Pilotem nie został, ale zdążył założyć drużynę lotniczą RAF Newton Notts. Gdy ogłoszono zwycięstwo nad faszyzmem, był w stopniu plutonowego.
Symboliczne zdjęcie, które wykonano w marcu 1935 roku. W Zabrzu w towarzyskim meczu zmierzyły się wówczas reprezentacje Śląska Niemieckiego i Śląska Polskiego. Nad stadionem łopocą już hitlerowskie flagi. Nieco ponad cztery lata później wielu z widocznych na zdjęciu polskich piłkarzy (m.in. pierwszy z lewej Teodor Peterek i piąty od lewej Gerard Wodarz) zostało siłą wcielonych do Wehrmachtu. Bohater meczu z Brazylią z MŚ 1938 Ernest Wilimowski (czwarty od lewej) w czasie wojny kontynuował zaś karierę piłkarską, decydując się na występy w reprezentacji III Rzeszy.
Po wojnie przez pół roku grał w piłkę w szkockim Fraserburg FC, a w styczniu 1946 roku wrócił do ojczyzny. Oczywiście na Cichą. Pierwszych po okupacji rozgrywek o mistrzostwo Polski jednak nie doczekał. Rok później zawiesił piłkarskie buty na kołku i spróbował sił jako trener. Początek nie był udany, bo w swoim pierwszym sezonie w nowej roli spadł z ekstraklasy z Rymerem Niedobczyce. Potem też bez większych sukcesów pracował w swoim ukochanym Ruchu oraz Piaście Gliwice i Górniku Zabrze.
W roli szkoleniowca sobie nie poradził, na szczęście miał drugi fach w ręku i doczekał spokojnej starości jako solidny księgowy. Gdyby ktoś zlecił mu zrobienie bilansu jego własnego życia, wyszedłby pewnie na plus. Zdecydowanie więcej było w nim bowiem chwil chwały niż momentów, o których wolałby zapomnieć. I nie każdy w końcu doczekał się miana jednego z Trzech Króli.
Gerard Wodarz zmarł 8 listopada 1982 roku w Chorzowie, cztery miesiące po zdobyciu przez biało-czerwonych trzeciego miejsca na mundialu w Hiszpanii. Miał 69 lat.