Sześć zwycięstw w siedmiu meczach, tytuł króla i wicekróla strzelców, trzech piłkarzy wybranych do najlepszej jedenastki turnieju i zwycięstwo w klasyfikacji na najskuteczniejszą drużynę mistrzostw. Od sukcesów, jakie drużyna Kazimierza Górskiego odniosła na mundialu w Niemczech, może zakręcić się w głowie. To wszystko poparte zachwytami i komplementami zagranicznych mediów. Przede wszystkim tych z Zachodu, które w ówczesnym mocno podzielonym świecie nieufnie i krytycznie odnosiły się do drużyn zza „żelaznej kurtyny”. A dla wielu z nas mundial 1974 to wciąż piękne wspomnienia młodości.
A – jak Argentyna. Nasz pierwszy rywal na niemieckim mundialu. Trenerem drużyny z Ameryki Południowej był Vladislao Cap, którego ojciec urodził się w wiosce pod Sanokiem i jeszcze przed II wojną światową wyemigrował do Argentyny. Na stadionie w Stuttgarcie sentymentów jednak nie było. Polacy wygrali 3:2 i z przytupem weszli w turniej. Argentyńczykom nie pomógł nawet… wielki bęben, za pomocą którego ich kibice robili na trybunach niewiarygodny hałas. W ośmiu występach w finałach MŚ Polakom tylko raz udało się wygrać pierwszy mecz w turnieju. Właśnie z Argentyną.
► ZOBACZ STRONĘ MECZU POLSKA - ARGENTYNA (3:2)
B – jak bank informacji. Zbieranie wszystkich dostępnych danych o przeciwnikach nie było wtedy powszechne, ale w reprezentacji Polski zajmował się tym Jacek Gmoch. Zachodni dziennikarze pisali o jego pracy entuzjastycznie i w tym upatrywali tajemnicy naszych sukcesów. Piłkarze podchodzili do tych nowinek z większą rezerwą. Doszło do tego, że przed jedną z odpraw taktycznych schowali Gmochowi notatki na… żyrandolu.
C – czy mogliśmy zostać mistrzami świata? Przed mundialem było to pytanie z gatunku retoryczno-ironicznych. Okazało się, że tak blisko tytułu nie byliśmy nigdy wcześniej ani nigdy później. Gdyby decydujący o awansie do finału mecz z RFN odbył się na suchym boisku, gdyby mógł zagrać w nim kontuzjowany Andrzej Szarmach, gdyby niemiecki bramkarz Sepp Maier miał trochę gorszy dzień, gdyby szczęście było po naszej stronie… Żal straconej szansy.
D – jak doping. Polska ekipa po meczu z Haiti przeżyła chwilę strachu. Niemiecka gazeta podała, że u jednego z naszych zawodników wykryto środek dopingujący. Na szczęście szybko przyszło sprostowanie. Doping rzeczywiście był, ale u… Haitańczyka Ernesta Jean-Josepha. Był to pierwszy udowodniony przypadek stosowania niedozwolonych środków w czasie MŚ. Cała sprawa przypomina stary, ale wciąż aktualny dowcip: „Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają samochody? Tak, to prawda, tylko że nie w Moskwie, a w Leningradzie, i nie na Placu Czerwonym, ale na Placu Rewolucji, i nie samochody, a rowery, i nie rozdają, a kradną”.
E – jak Europa. To już norma. W mundialach rozgrywanych na Starym Kontynencie Europa górą. Tylko Brazylijczykom w 1958 roku w Szwecji udało się zerwać z tą tradycją. Na turnieju w Niemczech poszło zgodnie z planem. Całe podium zajęły drużyny europejskie: RFN, Holandia i Polska.
► ZOBACZ STRONĘ MECZU POLSKA - BRAZYLIA (1:0)
F – jak feta. Rewelacyjnej drużynie Kazimierza Górskiego urządzono… rewelacyjne powitanie. Piłkarze jechali warszawskimi ulicami odkrytym autokarem w tłumie wiwatujących kibiców. „Jedyne kwiaty, jakie widywałem, to na cmentarzu albo w Dzień Nauczyciela, a tu całe ulice zaścielone były kwiatami” – wspominał dziennikarz Paweł Zarzeczny w książce Karoliny Apiecionek „Mundial 74. Dogrywka”. Piłkarze także byli w szoku. Równie entuzjastycznie i spontanicznie witano w stolicy pięć lat później papieża Jana Pawła II w czasie jego pierwszej pielgrzymki do Polski.
W Warszawie na trzecią drużynę świata czekały tłumy kibiców. Na pierwszym planie, od lewej: Kazimierz Deyna, Andrzej Szarmach i Andrzej Strejlau. Poniżej znany dziennikarz i komentator sportowy TVP Tomasz Hopfer.
G – jak Generał. Tak francuscy dziennikarze pisali o Kazimierzu Deynie. To kwintesencja jego stylu gry i pozycji w zespole. W prestiżowym plebiscycie „France Football” na najlepszego piłkarza Europy 1974 roku Deyna zajął trzecie miejsce za Holendrem Johanem Cruyffem i Niemcem Franzem Beckenbauerem. Ten wynik powtórzył osiem lat później Zbigniew Boniek.
H – jak Haiti. Pogrom piłkarskiej reprezentacji tego kraju w meczu z Polską (0:7) miał także konsekwencje polityczne. Dyktator Haiti Jean-Claude Duvalier (zwany „Baby Doc”) odebrał prawa konstytucyjne białym mieszkańcom tego państwa. Duvalier nigdy nie wytłumaczył się z tej decyzji, ale dwanaście lat później oskarżony o korupcję i stosowanie tortur musiał w niesławie opuścić kraj. Wrócił w 2011 roku, a trzy lata później zmarł.
Dyktator Haiti Jean-Claude Duvalier.
I – jak intuicja. Co powinien mieć wielki trener? Na pewno intuicję. Kazimierz Górski miał jej w nadmiarze. Z drużyny, która zremisowała z Anglią 1:1, wymienił trzy ważne ogniwa. Stopera Mirosława Bulzackiego zastąpił zaledwie 20-letnim Władysławem Żmudą, pomocnik Zygmunt Maszczyk wygrał rywalizację z Lesławem Ćmikiewiczem, a z młodzieżówki selekcjoner wyciągnął Andrzeja Szarmacha, który „wyrzucił” ze składu bohatera z Wembley Jana Domarskiego. Efekt? Żmuda został rewelacją turnieju, Maszczyk wybitnym specjalistą od „czarnej roboty”, a Szarmach wicekrólem strzelców. „Zawsze wychodziłem z założenia, że jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej. Szukałem, sprawdzałem, eksperymentowałem. I z reguły wychodziło na moje” – wspominał po latach Górski.
J – jak Jugosławia. „Co pan wie o Jugosławii?” – zapytano przed meczem z reprezentacją tego kraju Jacka Gmocha. „To piękny kraj, byłem tam z żoną” – odpowiedział szef banku informacji. Graliśmy z drużyną, w której występowali najlepsi piłkarze z Chorwacji, Serbii, Czarnogóry, Bośni i Hercegowiny, Słowenii i Macedonii. Właśnie z takim dream-teamem drużyna Górskiego wygrała 2:1. Akcją meczu, a może całego turnieju, był kapitalny rajd Roberta Gadochy, niestety nie zakończony bramką. Dwanaście lat później podobnym wyczynem, tyle że ze szczęśliwszym finałem, popisał się Diego Maradona w meczu Argentyny z Anglią na meksykańskim mundialu.
► ZOBACZ STRONĘ MECZU POLSKA - JUGOSŁAWIA (2:1)
K – jak karne. „Stosowałem metodę, którą nazywałem podwójnym rzutem. Strzelec rusza do piłki, ja markuję ruch w prawo, za sekundę w lewo. On to wszystko widzi, lecz w pewnym momencie musi spojrzeć na piłkę i wtedy ja idę zdecydowanie w prawo, zupełnie na ślepo”. Tak o tajemnicy obrony karnych opowiadał w „Przeglądzie Sportowym” Jan Tomaszewski. Na mundialu w Niemczech teorię przekuł w praktykę. Obronił dwie jedenastki: Staffana Tappera i Uliego Hoenessa. Dziewiętnaście lat po mundialu szwedzcy dziennikarze przywieźli Tappera do Łodzi. Na stadionie ŁKS-u Szwed wykorzystał wszystkie pięć prób. Przypomina to jednak spotkanie po latach ze szkolną miłością na zjeździe absolwentów. Niby bohaterowie ci sami, ale emocje znacznie mniejsze.
Spotkanie po latach. W 2003 roku na stadionie ŁKS-u Staffan Tapper znowu strzelał jedenastkę Janowi Tomaszewskiemu. Tym razem Szwed się nie pomylił.
L – jak liderzy. Ofensywny i widowiskowy styl gry Polaków miał odzwierciedlenie w klasyfikacjach strzeleckich. Królem strzelców (z 7 golami) został Grzegorz Lato, a wicekrólem Andrzej Szarmach (5 bramek). Polacy zdobyli także puchar tygodnika „Kicker” dla najskuteczniejszej drużyny turnieju. W siedmiu meczach strzelili 16 goli.
M – jak Murrhardt. W tej miejscowości, w hotelu „Sonne Post”, mieszkali w czasie mundialu polscy piłkarze. Ośrodek polecił Górskiemu były selekcjoner reprezentacji Niemiec Sepp Herberger. „W Murrhardt przygotowywaliśmy się do finałów MŚ w Szwajcarii i wróciliśmy ze złotym medalem. Wam także przyniesie szczęście” – zapewniał Herberger. I nie pomylił się.
W hotelu „Sonne Post" polscy piłkarze czuli się jak w domu. Tym razem w rolę kucharzy wcielili się (od lewej): Roman Jakóbczak, Robert Gadocha i Zygmunt Maszczyk.
N – jak numery na koszulkach. Dlaczego Tomaszewski grał z numerem dwa, Deyna z dwunastką, a Lato z szesnastką? Wynikało to z niedopatrzenia PZPN. Związkowi działacze niezbyt uważnie przeczytali regulamin turnieju i wysłali do FIFA listę z zawodnikami uporządkowanymi pozycjami na boisku, a nie kolejnymi numerami. Gdy dostrzeżono pomyłkę, na korektę było już za późno.
O – jak orzełek. Jan Tomaszewski na swojej bramkarskiej bluzie… nie miał godła narodowego. „Działacze twierdzili, że nie wypada, by rywale strzelali w naszego orła. Nie wypada także, bym tarzał się po boisku w bluzie z wizerunkiem naszego narodowego godła. Uznali to za profanację” – opowiadał Tomaszewski w programie TVP „To był rok".
P – jak premie. Każdy z piłkarzy dostał po turnieju po trzy tysiące dolarów, czyli około stu tysięcy złotych. W czasie mundialu zawodnicy otrzymywali także diety – dwa dolary dziennie plus dwadzieścia dolarów za wygrany mecz. PZPN zarobił za udział w mundialu prawie milion dolarów. Z tych środków dwa lata później pokryto koszty wyjazdu polskiej ekipy na igrzyska w Montrealu.
R – jak Rodowicz Maryla. W czasie ceremonii otwarcia mistrzostw świata zaśpiewała piosenkę „Futbol, futbol, futbol”. Autorem słów był Jonasz Kofta, a muzykę skomponował Leszek Bogdanowicz. Czterdzieści dwa lata później właśnie ten utwór wygrał plebiscyt Radiowej Jedynki na piłkarski przebój wszech czasów. W trakcie mundialu 1974 Rodowicz odniosła jeszcze jeden sukces. Udało jej się namówić do wspólnego zdjęcia słynnego brazylijskiego piłkarza Pelé. Podobno Król Futbolu zrobił to za darmo, a nie było to wtedy regułą.
Maryla Rodowicz ze słynnym brazylijskim piłkarzem Pelé. Oboje wystąpili podczas ceremonii otwarcia MŚ 1974, która odbyła się we Frankfurcie nad Menem.
S – jak senatorowie. Tak złośliwie o swojej drużynie mówili włoscy dziennikarze i kibice. Squadra Azzurra przyjechała na mundial w roli faworyta. Grupę eliminacyjną wygrała bez straty bramki, a Dino Zoff nie puścił gola od ponad 1000 minut. Nikt nie spodziewał się, że już po trzech meczach Italia będzie wracać do domu. Włosi mieli drużynę pełną gwiazd, ale… jedną z najstarszych w turnieju. W meczu z Polską czterech piłkarzy z podstawowego składu miało ponad 30 lat, a trzech kolejnych zbliżało się do trzydziestki. „Senatorom” brakowało sił na występy co kilka dni. Najlepszy mecz zagrali na pożegnanie, ale Polacy spisali się jeszcze lepiej.
►ZOBACZ STRONĘ MECZU POLSKA - WŁOCHY (2:1)
T – jak Tip i Tap. Tak nazywały się oficjalne maskotki niemieckiego mundialu. Przedstawiały dwóch młodych zawodników, a autorem projektu był Horst Schaefer. Andrzej Gowarzewski w „Encyklopedii piłkarskich mistrzostw świata” napisał, że po konsultacji z Schaeferem udało mu się rozszyfrować, kto jest kim w tej parze. Wyższy, blondyn, to Tap, a mały, pucołowaty, ciemnowłosy piegus to Tip. Polskim dzieciom i tak kojarzyli się z Bolkiem i Lolkiem.
Państwo pozwolą, przed Wami oficjalne maskotki MŚ'74, Tip (z lewej) i Tap.
U – jak ulewa. Starcie z RFN-em przeszło do historii pod nazwą „mecz na wodzie”. Oberwanie chmury nad stadionem we Frankfurcie nad Menem sprawiło, że rozpoczęcie spotkania opóźniło się o pół godziny. Nasiąknięte wodą boisko, mimo pracy służb porządkowych i straży pożarnej, przypominało bajoro. Austriacki sędzia Erich Linemayr nie zdecydował się jednak na przełożenie meczu. W anormalnych warunkach Polacy przegrali 0:1 i stracili szansę na grę w finale.
► ZOBACZ STRONĘ MECZU RFN - POLSKA (1:0)
W – jak wstrząs. W meczu ze Szwecją zamiast Adama Musiała zagrał Zbigniew Gut. Skąd ta zmiana? Po spotkaniu z Włochami piłkarze dostali wolne do 23:00. Część z nich wybrała się na piwo do Murrhardt, a Musiał był w gronie piłkarzy, którzy potem się spóźnili do hotelu. „Trener Górski siedział przy barku w holu, chłopaki bokiem po schodkach, a ja zamiast iść z nimi wdałem się w dyskusję, aby usprawiedliwić nasz późny powrót” – opowiadał Musiał w książce „Mundial 74. Dogrywka”. Początkowo Górski chciał, by niesforny zawodnik od razu wracał do kraju, ale dał się przekonać piłkarzom i odsunął obrońcę tylko od meczu ze Szwecją. „Zobaczyłem, że po trzech zwycięstwach wkradło się rozprężenie. Chciałem wstrząsnąć drużyną i wykorzystałem do tego sprawę Musiała” – wspominał po latach Górski.
W pięknych okolicznościach przyrody Zakopanego, choć przy deszczowej pogodzie, przygotowywali się Polacy do MŚ'74. Na pierwszym planie Mirosław Bulzacki i trener Kazimierz Górski.
Z – jak Zakopane. W stolicy polskich Tatr piłkarze Górskiego przygotowywali się do MŚ. Powiedzieć, że pogoda ich nie rozpieszczała, to… nic nie powiedzieć. Dzień w dzień lało jak z cebra. W takich warunkach łatwo o choroby i kontuzje, ale tych poważniejszych udało się uniknąć. Właśnie na tym zgrupowaniu zrobiono pamiętne zdjęcie kadry. Plakat z tą fotografią jeszcze długo po mistrzostwach wisiał w wielu polskich domach. Podczas sesji Kazimierz Deyna wystąpił w stroju piłkarskim, ale z… zegarkiem na ręku. Na zdjęciu zabrakło Jacka Gmocha. Powód? Prozaiczny. Nie było go wtedy w Zakopanem.