Urodził się na wiosnę, jednak był specjalistą raczej od jesiennych klimatów. Jego popisowy numer nazywano „spadającym liściem dębu – tak uderzał piłkę z dystansu, by bramkarzom zdawało się, że na pewno przeleci nad poprzeczką, ale zwykle spadała za kołnierz. Chcąc nie chcąc, kojarzy się też z jesienią polskiego futbolu, bo to jego pokolenie symbolicznie zamknęło trwający od początku lat 70. okres prosperity. 27 kwietnia urodziny obchodzi Ryszard Tarasiewicz. Już sześćdziesiąte drugie.
Przygoda „Tarasia” z reprezentacją zaczęła się dość niefortunnie. Pierwsze powołanie dostał już w grudniu 1983 roku, ale na styczniowy turniej o Puchar Nehru nie poleciał, bo nie zgodził się na to… klubowy trener. Śląsk Wrocław miał za sobą serię porażek, Stanisława Olearnika zastąpił Aleksander Papiewski i nowy szkoleniowiec chciał zimą solidnie przygotować drużynę do rundy rewanżowej. Gdy dowiedział się, że będzie to musiał zrobić bez trzech najlepszych piłkarzy (na liście byli też Waldemar Prusik i Kazimierz Przybyś), poruszył niebo i ziemię, by zatrzymać ich w kraju.
Skończyło się na tym, że w dniu wylotu do Indii wspomniana trójka stawiła się nie na lotnisku, ale w szatni, odziana nie w dresy, ale…w mundury. Śląsk był klubem wojskowym, a zawodnicy formalnie mieli status żołnierzy służby zasadniczej. Działacze powołali się więc na napiętą sytuację polityczną (ledwie kilka miesięcy wcześniej zniesiono stan wojenny) i przekonali najwyższe czynniki, że szeregowiec Tarasiewicz wraz z kolegami musi pozostać na miejscu, by bronić ludowej ojczyzny. I tak się stało. Na reprezentacyjny debiut musiał więc jeszcze poczekać.
Tym razem nie w kamaszach i mundurze, ale w korkach i piłkarskim stroju. 20-letni Ryszard Tarasiewicz podczas ligowego meczu wrocławskiego Śląska z Widzewem w Łodzi (1:2). Pierwszy z prawej Włodzimierz Smolarek, w środku Ryszard Sobiesiak.
Antoni Piechniczek poczuł się zlekceważony i przez ponad pół roku nie powołał do kadry żadnego piłkarza z Wrocławia. Złość minęła mu dopiero latem 1984 roku. Tarasiewicz dostał szansę w towarzyskim meczu z Norwegią (1:1) i od razu pokazał, że fachowiec z niego pierwszej klasy – strzelił kapitalnego gola z rzutu wolnego. Mimo to selekcjoner widział go raczej w roli rezerwowego niż jednego z filarów drużyny. W eliminacjach mistrzostw świata w Meksyku zagrał tylko – i to nie w pełnym wymiarze czasowym – w wyjazdowych spotkaniach z Grecją (4:1) i Albanią (1:0).
Na mundial jednak pojechał, choć pierwsze trzy mecze obejrzał z perspektywy ławki rezerwowych. Gdy w 1/8 finału na drodze biało-czerwonych stanęła wielka Brazylia, nieoczekiwanie wyszedł w pierwszym składzie. I wówczas popisał się kapitalnym uderzeniem, po którym mogliśmy sensacyjnie objąć prowadzenie.
Z kolejnym szkoleniowcem reprezentacji też miał pod górkę. Wprawdzie Wojciech Łazarek na zawodnikach Śląska oparł szkielet drużyny, a „Taraś” strzelił gola już w jego selekcjonerskim debiucie z Koreą Północną (2:2), ale wkrótce między dwójką dżentelmenów doszło do ostrego konfliktu. Stało się tak, gdy piłkarz stawił się na zgrupowaniu przed pamiętnym meczem z Cyprem (0:0) w eliminacjach Euro 1988 z kolczykiem w uchu i włosami spiętymi w kitkę. Historię nagłośnił redaktor Janusz Atlas, który wprawdzie zanonimizował jej bohatera, ale zapomniał, że w kadrze był wówczas tylko jeden zawodnik o nazwisku na literę T.
Tarasiewicz poczuł się urażony tym tekstem i wytoczył Atlasowi proces, który wygrał. Dziennikarz musiał przeprosić i zapłacić grzywnę. A Łazarkowi wzburzenie szybko przeszło. Z trudem, ale jakoś zaakceptował nowy image piłkarza i znów zaczął wystawiać go do składu. Nie miał wyjścia, bo kto inny potrafił zdobywać tak piękne bramki jak ta z meczu z Węgrami (3:2)?
Pomocnik Śląska już za młodu uchodził za jednego z najbardziej inteligentnych polskich piłkarzy. Świetny taktycznie, przewidujący, posyłający piłki wprost z chirurgiczną precyzją zawodnik idealnie nadawał się na reżysera gry. I taką rolę pełnił w drużynie. Poza futbolem miał jeszcze jedną pasję – szachy. Po treningach spędzał długie godziny, ćwicząc logiczne myślenie z ówczesnym trenerem wrocławskiej ekipy Henrykiem Apostelem. Po latach znalazł wiele analogii między swoimi dwiema ulubionymi dyscyplinami sportu.
Tarasiewicz nie chciał być jednak ani pionkiem, ani gońcem. Pod koniec lat 80. wyjechał z Polski, by spróbować sił w prawdziwie zawodowej piłce. Trafił do Neuchâtel Xamax, a tamtejszych działaczy przekonała do transferu kapitalna bramka, jaką zdobył w meczu eliminacji mundialu 1990 ze Szwecją (1:2).
W Szwajcarii grał krótko, bo już rok później przeniósł się do francuskiego Nancy. W drużynie beniaminka Ligue 1 zrobił prawdziwą furorę, szybko stając się liderem i jednym z najlepszych strzelców ekipy (15 bramek w dwóch sezonach). Stawiał na niego też Andrzej Strejlau, który zastąpił Łazarka na stanowisku selekcjonera. Tarasiewicz obok Jana Urbana i Dariusza Dziekanowskiego miał był motorem napędowym kadry w drodze na Euro 1992.
„Taraś” zagrał w pięciu z sześciu spotkań – zabrakło go tylko w kończącym eliminacje starciu z Anglią (1:1). Trafił do siatki tylko raz, w wygranym 3:0 meczu z Turcją. I to był jego ostatni gol w biało-czerwonych barwach.
Niestety, awansu nie udało się zdobyć, a po przegranej kampanii Tarasiewicz kolejnego powołania do kadry już nie dostał. Duży wpływ na to miały problemy zdrowotne, które zaczęły się po transferze z Nancy do Lens – odnowiła mu się wówczas kontuzja więzadeł krzyżowych i prawie przez dwa lata nie grał w piłkę.
Za linią boczną równie żywiołowy jak na boisku. Ryszard Tarasiewicz gładko przeszedł z roli piłkarza do zawodu trenera i w 2009 roku świętował pierwszy sukces, zdobywając Puchar Ligi ze Śląskiem Wrocław. Potem jeszcze wywalczył awans do ekstraklasy i sięgnął po Puchar Polski (2013/14) z Zawiszą Bydgoszcz.
Po tej historii nie wrócił już do najwyższej formy. W Lens nie zdołał zadebiutować, grał jeszcze we francuskim Besançon i szwajcarskim Étoile Carouge, a karierę zakończył w wieku 35 lat w norweskim Sarpsborgu. Od 2004 roku próbował sił jako szkoleniowiec, najpierw w Śląsku Wrocław, potem m.in. w Jagiellonii Białystok, Koronie Kielce, GKS-ie Tychy, Arce Gdynia, a od kwietnia tego roku w Kotwicy Kołobrzeg. W 2014 roku zdobył z Zawiszą Bydgoszcz pierwszy w historii klubu Puchar Polski. Takich sukcesów życzymy mu w kolejnych latach pracy w roli trenera. I oby nie kojarzył się już z jesienią. W końcu najważniejsze rzeczy w piłce zawsze dzieją się późną wiosną!