„To była cholerna kompromitacja” – tak wynik pierwszego meczu obu drużyn, rozegranego na Stadionie Śląskim, skomentował trener Kogutów, Bill Nicholson. Był wściekły, bo uchodzący za zdecydowanego faworyta zespół z Wysp przegrywał w pewnej chwili już 0:4 i naprawdę niewiele zabrakło, by debiutująca w Pucharze Europy drużyna odprawiła mistrzów Anglii. Ci jednak zdołali strzelić w Chorzowie dwa gole, a w rewanżu wprost zdemolowali Górników. „Trafiliśmy do innego piłkarskiego świata. Kiedy staliśmy w tunelu, byliśmy autentycznie wystraszeni. Oni wrzeszczeli, walili głowami w mur… Do tej pory nasze kontakty z zagraniczną piłką to były towarzyskie mecze z Banikiem Ostrawa i innymi zespołami bloku wschodniego” – tłumaczył po latach tę klęskę Hubert Kostka w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że zabrzanie wystąpili w PE, nie będąc… mistrzami Polski. Wówczas grano systemem wiosna-jesień, a tytuł w 1960 roku zdobył chorzowski Ruch. Istniała jednak niepisana reguła, że aby uczestniczyć w pucharach, mistrz musi po pierwszej części sezonu być w czołowej trójce tabeli. Tego warunku Niebiescy nie spełnili, więc zastąpiła ich najlepsza drużyna z roku 1959.
► Uwaga: redakcja Biblioteki PZPN dysponuje zapisem wideo tylko czterech bramek z tego spotkania.
Piłkarze Tottenhamu i Górnika wychodzą na murawę White Hart Lane. Na pierwszym planie kapitan zabrzan Ernest Pohl, za nim po lewej bramkarz Hubert Kostka (z piłką w dłoni).
Na rewanż pojechało w sumie trzynastu piłkarzy Górnika (w tym Kowalski i Musiałek, obaj z nogami w gipsie) i… aż szesnastu działaczy. Gospodarze potraktowali to jako pewną formę demonstracji w stylu: „o, zobaczcie, jak chamsko graliście w pierwszym spotkaniu”. Tymczasem procedura zorganizowania wyjazdu do Wielkiej Brytanii była w PRL-u na tyle skomplikowana, że poturbowani zawodnicy już od dawna byli wpisani na listę do wyjazdu i niczego nie dało się zmienić na tydzień przed meczem. Zabrzanie nie mieli w Londynie do dyspozycji lekarzy czy masażystów. Oczywiście poziom profesjonalizacji sportu także i w Anglii nie był wówczas zbliżony do współczesnego, niemniej – Górnik na tle „Kogutów” pod kątem organizacyjnym był drużyną z piłkarskiego trzeciego świata.
Tak zaczęło się ostre strzelanie na stadionie Tottenhamu. Już w 8. minucie strzałem z rzutu karnego prowadzenie dla gospodarzy zdobył ich kapitan Danny Blanchflower.
Zaczęło się już w przeddzień meczu. Anglicy nie pozwolili nam potrenować na głównej płycie – że niby pada. Nie zapewnili też innego boiska do treningu, więc ćwiczyliśmy na trawniku w Hyde Parku! Zrobiliśmy sobie bramki z piłek, poruszaliśmy się trochę, pokopaliśmy. O treningu taktycznym oczywiście mowy nie było… My swojego kucharza w ekipie oczywiście nie mieliśmy, zdani byliśmy na menu hotelowe. A tam na kolację podano krwiste steki, do których nie byliśmy przyzwyczajeni. Większość chłopaków nie podjadła sobie.
W obu meczach Wyspiarze zagrali wyjątkowo brutalnie. W Chorzowie kontuzji doznali Jan Kowalski i Jerzy Musiałek, w Londynie też trzeszczały kości. Zabrzanie ciężko odchorowali to starcie.
Przyczyną fiaska górniczej taktyki była w pierwszym rzędzie fatalna postawa obydwóch pomocników, wskutek czego na boisku wytworzyła się ogromna luka opanowana całkowicie przez Anglików. Zanim zabrzanie zorientowali się w niebezpieczeństwie i wycofali z napadu Florenskiego, by w ten sposób skonsolidować własną obronę, była ona już niemal całkowicie rozbita. Żywiołowe rajdy obu świetnych skrzydłowych Kogutów – Jonesa i Dysona, siały prawdziwy zamęt pod bramką Kostki. Każda ich akcja nosiła w sobie zarodek gola, zwłaszcza że obaj znakomici napastnicy mieli tym razem dobre wsparcie w Smithcie oraz Blanchflowerze.
Zachwyt na twarzach angielskich kibiców nie może dziwić. W końcu nieczęsto się zdarza, że ukochana drużyna strzela rywalowi aż osiem goli. Ten wieczór fani Kogutów zapamiętali na długie lata.
Można śmiało powiedzieć, że dzień 20 września 1961 roku był chyba najczarniejszym dniem w historii Górnika, a zarazem i polskiego piłkarstwa w bieżącym sezonie. Na usprawiedliwienie tej klęski górnicy mają dwa istotne powody: pierwszy to poważne osłabienie drużyny, powodowane kontuzjami Kowalskiego i Musiałka, które rozbiły linię pomocy, a częściowo i ataku, oraz świetną grę piłkarzy angielskich w środowym meczu. Koguty szturmowały od pierwszej aż do ostatniej minuty bezustannie naszą bramkę, rozbijając całkowicie linię obrony, mimo ofiarnej i okresami dobrej gry Oślizły czy bramkarza Kostki.
„Nie mogliśmy się doczekać rewanżu, podobnie jak kibice. Kiedy wyszedłem na murawę… Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem! 65 tysięcy ludzi czekających na nasz triumf. Rywale się tego nie spodziewali. Ich stadion był duży, ale trybuny oddzielała od murawy bieżnia. Na Tottenhamie kibiców masz tuż za plecami, nad głową, wszędzie. Widzieliśmy w oczach Polaków myśl: »Co się tutaj dzieje?«. Od razu ich napoczęliśmy, tłum oszalał. To był niekończący się ryk. Tamtego dnia nie pokonałby nas ani Górnik, ani nikt inny. Moim zdaniem to najlepszy występ angielskiego klubu na europejskiej arenie” – wspominał po latach. Jones to najsłynniejszy walijski piłkarz przełomu lat 50. i 60., a także uczestnik mistrzostw świata w Szwecji, na których dotarł do ćwierćfinału. W dwumeczu z Górnikiem strzelił cztery gole. W rewanżu popisał się klasycznym hat-trickiem.
„To był superstrzelec, choć jego boiskowe zadania nie ograniczały się tylko do polowania na gole. Umiał znaleźć sobie miejsce do uderzenia, mając na plecach jednego czy dwóch rywali. Ten jego instynkt strzelecki był niesamowity. Nie widziałem nigdy drugiego takiego polskiego piłkarza. Dopiero w ostatnich czasach tak mi się zaczął z nim kojarzyć Robert Lewandowski” – tak przed kilkoma laty Pohla wspominał jego kolega z drużyny Stanisław Oślizło. A co pisali o nim Anglicy w przedmeczowym programie? „Urodzony w 1932 roku. Zwykle gra na pozycji prawego łącznika, ale sprawdza się też jako środkowy napastnik. Utalentowany zawodnik, motor napędowy Górnika, kapitan drużyny”. Nic dodać, nic ująć. Szkoda tylko, że piękna bramka, jaką strzałem z woleja zdobył na White Hart Lane, była tego dnia jedyną dla zabrzan.
Media mówiły po tym pojedynku, że zawiedli przede wszystkim Ginter Gawlik i Marian Olejnik, ale o klęsce zadecydowały raczej gierki psychologiczne. Zabrzanie nie znali pewnych sztuczek, które uparcie stosowali Anglicy. Rzucanie błotem w oczy czy brutalne ataki na bramkarza, który trzymał piłkę w rękach, były dla zawodników angielskich chlebem powszednim, a na arbitrze nie robiły większego wrażenia. Śląscy piłkarze wyciągnęli jednak wnioski z tej srogiej lekcji i w kolejnych sezonach radzili sobie coraz lepiej.
► 15. mecz polskiego klubu w europejskich pucharach (wszystkie w 1/16 finału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych)
► Siódmy kolejny (na 8 wszystkich) wyjazdowy mecz polskiego klubu w PE ze straconą bramką
► Czwarty kolejny wyjazdowy mecz polskiego klubu w PE ze straconymi minimum 3 bramkami
► Siódma potyczka (dwumecz lub trójmecz) polskiego klubu w PE i po raz siódmy bez awansu do następnej rundy
► Ósmy wyjazdowy mecz polskiego klubu w PE i ósmy bez wygranej
► Czwarta kolejna wyjazdowa porażka polskiego klubu w PE
► Najwyższa, jak dotychczas, porażka polskiego klubu w europejskich pucharach
► Największa liczba bramek strzelonych w meczu europejskich pucharów z udziałem klubu z Polski
► 10. mecz polskiego klubu w PE bez wygranej
► Drugi mecz Górnika Zabrze w europejskich pucharach – oba w 1/16 finału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych
► Pierwszy gol dla Tottenhamu Hotspur był bramką nr 20 straconą przez polskie kluby w PE
► Ostatni gol dla Tottenhamu Hotspur był bramką nr 10 straconą przez Górnika Zabrze w PE
► W obu meczach Górnika Zabrze z Tottenhamem Hotspur obaj rywale strzelali minimum 1 bramkę