Na pierwszy rzut oka ta historia brzmi nieprawdopodobnie. Bo jak to możliwe, że trener z komunistycznego kraju – niezbyt znany, choć mający na koncie pracę w roli selekcjonera reprezentacji i mistrzostwo Polski – będąc na piłkarskim zesłaniu gdzieś na Podkarpaciu nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, dostaje ofertę z topowego klubu w zachodniej Europie? Feyenoord to był wtedy absolutny potentat. W składzie miał sześciu wicemistrzów świata: Wima van Hanegema, Theo de Jonga, Wima Rijsbergena, Wima Jansena, Harry’ego Vosa i Eddy’ego Treijtela, a do tego od ponad dekady nie schodził poniżej drugiego miejsca w ligowych rozgrywkach. W 1970 roku sięgnął po Puchar Europy, cztery lata później po Puchar UEFA. W tym czasie prowadzili go legendarni dziś szkoleniowcy: Austriak Ernst Happel i Holender Wiel Coerver. Skąd więc w tym klubie wziął się Antoni Brzeżańczyk?
Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest trudna. O jego zatrudnieniu zdecydowały dwa nazwiska: Górski i Brox. Pierwszy miał na to wpływ pośrednio, bo po prostu sięgnął z biało-czerwonymi po trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN, stając się jednym z najbardziej pożądanych trenerów na Starym Kontynencie. Drugi – w przeszłości pracownik holenderskiego ministerstwa rolnictwa i rybołówstwa, a potem menedżer piłkarski – uparł się, że złowi Trenera Tysiąclecia i znajdzie mu robotę w Kraju Tulipanów. Gdy okazało się to niemożliwe, zaczął polowanie na jednego z jego najbliższych współpracowników. Górski i Brzeżańczyk w latach 60. stanowili bowiem świetny tandem, sprawujący pieczę nad reprezentacją młodzieżową. To właśnie Gustav Brox przekonał działaczy Feyenoordu, że mało znany szkoleniowiec o bardzo trudnym do wymówienia nazwisku nauczy drużynę z Rotterdamu grać w takim stylu, jak Polska na turnieju w RFN.
Brzeżańczyk dostał zgodę od władz PRL na podpisanie kontraktu w kwietniu 1975 roku – niespełna pół roku przed tym, jak biało-czerwoni sprawili Holendrom pamiętne lanie w eliminacjach Euro (4:1). Tamten sukces ekipy Górskiego sprawił, że w klubie zaczęto patrzeć na niego z jeszcze większym szacunkiem. Choć trzeba przyznać, że z początku cieszył się raczej opinią dziwaka i ekscentryka. Nosił charakterystyczny beret i długi szary prochowiec, a w ustach niemal zawsze trzymał fajkę. Drużynie – mimo że lato było wyjątkowo upalne – zaordynował katorżnicze treningi i ostrą dyscyplinę. Zaskakiwał też niekonwencjonalnym zachowaniem. Przed swoim debiutem na trenerskiej ławce Feyenoordu – a był nim towarzyski mecz z Barceloną w Amsterdamie – nagle z zeszytem w ręce podszedł do największej gwiazdy rywali Johana Cruyffa i… poprosił o autograf. Za jego plecami van Hanegem, Rijsbergen i Jansen wymieniali w tym czasie szydercze uśmiechy.