Antoni Brzeżańczyk (z prawej) został selekcjonerem reprezentacji Polski miesiąc przed wylotem drużyny na tournée po Ameryce Południowej. Wcześniej przez dwa lata prowadził naszą młodzieżówkę, którą przejął po nim Kazimierz Górski (na zdjęciu po lewej). Drogi obu szkoleniowców krzyżowały się wielokrotnie, także po powrocie biało-czerwonych zza wielkiej wody. Od lipca 1966 roku w pięciu kolejnych meczach późniejszy Trener Tysiąclecia był w sztabie, któremu przewodził Brzeżańczyk.Antoni Brzeżańczyk (z prawej) został selekcjonerem reprezentacji Polski miesiąc przed wylotem drużyny na tournée po Ameryce Południowej. Wcześniej przez dwa lata prowadził naszą młodzieżówkę, którą przejął po nim Kazimierz Górski (na zdjęciu po lewej). Drogi obu szkoleniowców krzyżowały się wielokrotnie, także po powrocie biało-czerwonych zza wielkiej wody. Od lipca 1966 roku w pięciu kolejnych meczach późniejszy Trener Tysiąclecia był w sztabie, któremu przewodził Brzeżańczyk.
KronikiZ Dębicy do... Feyenoordu
Z Dębicy do... Feyenoordu
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 19.01.2024
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

Polska myśl szkoleniowa na obczyźnie jakoś nie ma wzięcia. Jeśli policzyć trenerów, którzy osiągnęli sukcesy w zagranicznych klubach, to zmieszczą się na palcach jednej ręki: Jacek Gmoch, Henryk Kasperczak, Kazimierz Górski. To nazwiska znane każdemu kibicowi nad Wisłą. Był jednak jeszcze Antoni Brzeżańczyk. W połowie lat 70. prosto z drugoligowej Wisłoki Dębica trafił on do wielkiego Feyenoordu Rotterdam i rok później zdobył wicemistrzostwo Holandii. Ten niezwykły człowiek urodził się 19 stycznia 1919 roku.

Na pierwszy rzut oka ta historia brzmi nieprawdopodobnie. Bo jak to możliwe, że trener z komunistycznego kraju – niezbyt znany, choć mający na koncie pracę w roli selekcjonera reprezentacji i mistrzostwo Polski – będąc na piłkarskim zesłaniu gdzieś na Podkarpaciu nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, dostaje ofertę z topowego klubu w zachodniej Europie? Feyenoord to był wtedy absolutny potentat. W składzie miał sześciu wicemistrzów świata: Wima van Hanegema, Theo de Jonga, Wima Rijsbergena, Wima Jansena, Harry’ego Vosa i Eddy’ego Treijtela, a do tego od ponad dekady nie schodził poniżej drugiego miejsca w ligowych rozgrywkach. W 1970 roku sięgnął po Puchar Europy, cztery lata później po Puchar UEFA. W tym czasie prowadzili go legendarni dziś szkoleniowcy: Austriak Ernst Happel i Holender Wiel Coerver. Skąd więc w tym klubie wziął się Antoni Brzeżańczyk?

Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest trudna. O jego zatrudnieniu zdecydowały dwa nazwiska: Górski i Brox. Pierwszy miał na to wpływ pośrednio, bo po prostu sięgnął z biało-czerwonymi po trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN,  stając się jednym z najbardziej pożądanych trenerów na Starym Kontynencie. Drugi – w przeszłości pracownik holenderskiego ministerstwa rolnictwa i rybołówstwa, a potem menedżer piłkarski – uparł się, że złowi Trenera Tysiąclecia i znajdzie mu robotę w Kraju Tulipanów. Gdy okazało się to niemożliwe, zaczął polowanie na jednego z jego najbliższych współpracowników. Górski i Brzeżańczyk w latach 60. stanowili bowiem świetny tandem, sprawujący pieczę nad reprezentacją młodzieżową. To właśnie Gustav Brox przekonał działaczy Feyenoordu, że mało znany szkoleniowiec o bardzo trudnym do wymówienia nazwisku nauczy drużynę z Rotterdamu grać w takim stylu, jak Polska na turnieju w RFN.

Brzeżańczyk dostał zgodę od władz PRL na podpisanie kontraktu w kwietniu 1975 roku – niespełna pół roku przed tym, jak biało-czerwoni sprawili Holendrom pamiętne lanie w eliminacjach Euro (4:1). Tamten sukces ekipy Górskiego sprawił, że w klubie zaczęto patrzeć na niego z jeszcze większym szacunkiem. Choć trzeba przyznać, że z początku cieszył się raczej opinią dziwaka i ekscentryka. Nosił charakterystyczny beret i długi szary prochowiec, a w ustach niemal zawsze trzymał fajkę. Drużynie – mimo że lato było wyjątkowo upalne – zaordynował katorżnicze treningi i ostrą dyscyplinę. Zaskakiwał też niekonwencjonalnym zachowaniem. Przed swoim debiutem na trenerskiej ławce Feyenoordu – a był nim towarzyski mecz z Barceloną w Amsterdamie – nagle z zeszytem w ręce podszedł do największej gwiazdy rywali Johana Cruyffa i… poprosił o autograf. Za jego plecami van Hanegem, Rijsbergen i Jansen wymieniali w tym czasie szydercze uśmiechy.

Antoni BrzeżańczykAntoni Brzeżańczyk
FOT. ARCHIWUM LECHA POZNAŃ

Antoni Brzeżańczyk (w górnym rzędzie pierwszy z lewej) ze swoimi kolegami z Kolejarza Poznań (taką nazwę nosił wówczas Lech). Właśnie w barwach tego klubu zadebiutował w ekstraklasie – 2 września 1951 roku w wygranym 3:0 spotkaniu z Arkonią Szczecin.

ANTONI Z BRZEŻAN

 

W jego biografii nic nie jest oczywiste. Nawet to, czy naprawdę nazywał się Brzeżańczyk. Wedle dokumentów spisanych po wojnie urodził się 19 stycznia 1919 roku w Krakowie, ale nigdy nie odnalazła się oryginalna metryka. Twierdził, że jego rodzina wywodziła się z Brzeżan koło Tarnopola (to tereny dzisiejszej Ukrainy), więc być może po okupacji przyjął nazwisko wywodzące się od tej miejscowości. Co robił wcześniej – nie wiadomo. Podobno jako młody chłopak grał w piłkę w klubach z Grodu Kraka: Podgórzu i Kablu, ale nie ma na to jasnych dowodów. Jego losy podczas wojennej zawieruchy też nie są znane. Nie chciał wspominać tych czasów.

Na dobrą sprawę swój życiorys zaczął pisać dopiero po trzydziestce. Z południa przeprowadził się na północ Polski, by kopać piłkę w barwach Lechii Gdańsk. Potem był krótki epizod w Odrze Opole, AKS-ie Chorzów i wreszcie ligowy debiut: w poznańskim Lechu, który wówczas grał pod nazwą Kolejarz. Tam występował przez trzy sezony, wybiegając na murawę w 25 meczach i strzelając cztery gole. Wielkim piłkarzem nie został, ale dał się zapamiętać jako bardzo oryginalny człowiek.

Chętnie odwiedzał przybytki Melpomeny, bywał na koncertach muzyki poważnej, sporo też czytał, jednak piłkarskich treningów nigdy nie odpuszczał. Mało tego – gdy któryś z kolegów nie przykładał się do treningowych zajęć, głośno wyrażał swoje niezadowolenie, bo uważał to za niekorzystne działanie dla drużyny. Był człowiekiem pogodnym, koleżeńskim i niezwykle pracowitym, sprawiającym wrażenie głodnego życia i nadrabiającego jakieś towarzyskie zaległości.

Jan Rędzioch „Polski pionier na Zachodzie”; lechpoznan.pl; 21 lutego 2018 r.
ŻYCIA GŁODNY MELOMAN

Szybko dostrzeżono, że może być znakomitym szkoleniowcem. W 1953 roku dogadał się z działaczami trzecioligowej mieleckiej Stali, że spróbuje w tym klubie sił w roli grającego trenera. Dwa lata później świętował awans na zaplecze ekstraklasy. Wtedy zawiesił buty na kołku i postanowił spróbować kolejnych wyzwań – prowadząc drużynę już tylko z ławki. Trafił do Bydgoszczy, gdzie najpierw pracował w Polonii, a potem w Zawiszy. W 1958 roku wrócił na Podkarpacie, tym razem do Resovii, ale po roku znów wylądował w Mielcu. Ten remake okazał się większym hitem niż premiera, bo Stal pod jego wodzą wywalczyła historyczny awans do najwyższej klasy rozgrywkowej.

O Brzeżańczyku zrobiło się głośno. Jego styl pracy, który opierał się na trzech filarach: dyscyplinie, koncentracji i maksymalnym wysiłku fizycznym (zwykle organizował piłkarzom trzy treningi dziennie), bardzo spodobał się guru polskich szkoleniowców Ryszardowi Koncewiczowi. „Faja” zaproponował mu więc robotę na etacie w PZPN. W ten sposób Brzeżańczyk poznał Górskiego. Od tej pory obaj jeździli po kraju w poszukiwaniu futbolowych diamentów, a potem starannie je szlifowali na zgrupowaniach reprezentacji juniorów i młodzieżowej. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Antoni BrzeżańczykAntoni Brzeżańczyk
FOT. EAST NEWS

Antoni Brzeżańczyk i Kazimierz Górski. To ich znakomitej współpracy polski futbol zawdzięcza sukcesy, jakie świętował w latach 70.

TRESER W JASKINI LWA

 

Brzeżańczykowi osobiście przypisuje się odkrycie talentu Jana Gomoli i Romana Strzałkowskiego. Faktem jest jednak, że w tamtym czasie pracował z całą plejadą zawodników, którzy potem stanowili o sile biało-czerwonych: Włodzimierzem Lubańskim, Zygmuntem Anczokiem, Janem Banasiem czy Zygfrydem Szołtysikiem. W 1966 roku na krótko został trenerem seniorskiej reprezentacji Polski, choć był to dziwny układ, bo najpierw miał nad sobą Koncewicza, który odpowiadał za selekcję, a potem pełnił funkcję wspólnie z Górskim i Klemensem Nowakiem. W debiucie rzucono go na głęboką wodę – na Śląskim nasz zespół zmierzył się towarzysko z silną drużyną węgierską. Wstydu nie było. Padł remis 1:1. Potem ten sam wynik powtórzył się w sparingu ze Szwedami, a czerwcu kadra wybrała się na swoje pierwsze w historii tournée po Ameryce Południowej.

Tam drużyna Brzeżańczyka najpierw dostała tęgie baty od Brazylii (1:4), ale w rewanżu na Maracanie spisała się już dużo lepiej, przegrywając 1:2. Na koniec w Buenos Aires zmierzyła się z Argentyną, późniejszym ćwierćfinalistą mistrzostw świata. Po heroicznym boju i pięknym golu Jana Liberdy wywiozła z „jaskini lwa” remis 1:1.

Skrót meczu (bez komentarza)

5 lipca w Chorzowie biało-czerwoni stanęli oko w oko z Anglikami. Wyspiarze wygrali 1:0 po strzale Rogera Hunta, a niespełna miesiąc później… sięgnęli po tytuł najlepszej drużyny globu. Po tym spotkaniu Brzeżańczyk prowadził kadrę już tylko w trzech meczach: towarzyskim z NRD (0:2) i o punkty w eliminacjach Euro 1968 z Luksemburgiem (4:0) i Francją (1:2). W Paryżu do szczęścia zabrakło mu ledwie pięciu minut. O zwycięstwie gospodarzy przesądził urodzony nieopodal Lens potomek polskich emigrantów Georges Lech.

Skrót meczu (bez komentarza)

Jedno zwycięstwo, trzy remisy, pięć porażek – taki jest jego bilans z reprezentacją. Pewnie mogło być lepiej, ale warto jeszcze raz sprawdzić, z kim wtedy graliśmy. Tak czy inaczej po tej przygodzie Brzeżańczyk szybko wrócił do pracy w lidze.

Antoni BrzeżańczykAntoni Brzeżańczyk
KADR Z TRANSMISJI

Antoni Brzeżańczyk wychodzi z drużyną na drugą połowę meczu z Francją – ostatniego, w którym pełnił funkcję selekcjonera. Wskazówek trenera uważnie słucha 19-letni Włodzimierz Lubański.

KREW, POT I ŁZY

 

W końcówce lat 60. najpierw prowadził drużynę poznańskiej Olimpii, potem Odrę Opole. Sukces przyniosła mu jednak dopiero przeprowadzka do Wałbrzycha, gdzie został trenerem Zagłębia. W sezonie 1970/71 z niewielkim klubem z Dolnego Śląska sensacyjnie zameldował się na podium ekstraklasy. Cudu dokonał, stosując swoją ulubioną metodę „krew, pot i łzy”. Piłkarze nadali mu wtedy niezbyt sympatyczną ksywkę „Hitler”, o czym po latach wspominał znakomity bramkarz tamtej drużyny Marian Szeja.

Duży nacisk był na siłę, na biegi. Zrobiliśmy dobre wyniki, ale on nie uznawał żadnych naszych kontuzji. U niego nie było zmiłuj się, nie było zlituj się czy coś takiego. Pamiętam, że jak zimą wyjechaliśmy na obóz przygotowawczy, to przez dwadzieścia dni nie widzieliśmy ani razu piłki. Cały czas bieganie i bieganie. Rano bieganie, popołudniu bieganie i to jeszcze w śniegu. Powtarzał: „Piłkę to powąchacie dopiero w Wałbrzychu”. Ale zdobyliśmy wtedy brązowy medal, trzecie miejsce w lidze. To, co tam wybiegaliśmy, to były szczyty.

Marian Szeja w wywiadzie dla klubowego portalu Zagłębia Wałbrzych; 2009 r.
DWADZIEŚCIA DNI BEZ PIŁKI

Równie twardą szkołę dał piłkarzom w Zabrzu, gdzie podjął pracę latem 1971 roku. Tam do dziś wspominają, jak Hubert Kostka zjawił się na treningu z ręką w gipsie, a Brzeżańczyk zamiast odesłać go na trybuny kazał mu ćwiczyć z piłką lekarską drugą, zdrową kończyną. Wymyślił też bieganie po sektorach, co zimą było o tyle niebezpieczne, że na schodach zalegał lód i niejeden z piłkarzy przypłacił to kontuzją. Zawodnicy się buntowali, bo szkoleniowiec brał ich w obroty trzy razy dziennie – ostatnie zajęcia odbywały się już po dwudziestej. Ale z tej mąki był potem chleb. Górnicy w tamtym sezonie ustrzelili dublet – mistrzostwo i Puchar Polski. A to wszystko w cieniu jego osobistej tragedii…

Podczas jego pracy w Zabrzu zdarzył się dramat. Trener wracając swoim samochodem miał wypadek przed Gliwicami. On wyszedł z tego z niewielkimi obrażeniami, ale zginęła jego córka... Tego samego dnia po południu przywieziono go na trening. Był trochę poobijany, ale przebrał się w dres i poprowadził zajęcia. Zaledwie kilka godzin po wypadku...

Marek Dziechciarz „Lech, Górnik, Feyenoord, czyli tajemnice Antoniego Brzeżańczyka”; gornikzabrze.pl; 24 września 2015 r.
DRAMAT POD GLIWICAMI
Antoni BrzeżańczykAntoni Brzeżańczyk
FOT. EAST NEWS

Ostatnie lata trenerskiej kariery Antoni Brzeżańczyk spędził na obczyźnie. Pracował w Holandii, Grecji i Austrii. Do Polski już nie wrócił.

NAD PIĘKNYM MODRYM DUNAJEM

 

Z czasów pracy przy Roosevelta zasłynął jeszcze niesamowitym dwumeczem w Pucharze Europy. Górnicy już w pierwszej rundzie trafili na Olympique Marsylia. Na wyjeździe pechowo przegrali 1:2, tracąc jedną z bramek po samobójczym strzale Jana Wrażego. W rewanżu na Stadionie Śląskim zabrzanie prowadzili po golu Zygmunta Anczoka.

1:0 Gol Z. Anczoka

Mistrzowie Francji zdołali jednak wyrównać i tym samym zakończyli przygodę Górnika w europejskich pucharach. Brzeżańczyk zaś swój epizod w Zabrzu zakończył latem 1972 roku. W Polsce pracował jeszcze przez trzy lata: w Zagłębiu Sosnowiec, Polonii Bytom i wreszcie we wspomnianej już Wisłoce Dębica. I właśnie tam spotkała go sensacyjna propozycja z Rotterdamu. Gdy wyjechał z ojczyzny, już do niej nie wrócił.

Na zachodzie czynny zawodowo był jeszcze przez całą dekadę. Po roku pracy w Holandii przeniósł się do Austrii, gdzie z Rapidem Wiedeń w 1977 roku sięgnął po wicemistrzostwo. Pobyt nad pięknym modrym Dunajem zamienił potem na słoneczną Grecję, a dokładnie na Saloniki – tam szkolił piłkarzy Iraklisu i PAOK-u. Po trzech latach wrócił do kraju Mozarta i od tej pory działał już tylko w klubach z niższych lig. Zmarł 26 maja 1987 roku w Wiedniu, w wieku zaledwie 68 lat. Nie spisał autobiografii, nie zdążył dać długiego wywiadu. Wszystkie tajemnice zabrał z sobą do grobu.