Ich wielka rywalizacja trwała osiem lat, a zaczęła się – jak to czasem w życiu bywa – od nieszczęśliwego wypadku. W październiku 1964 roku Górnik rozgrywał w Sosnowcu ligowy mecz z Zagłębiem i już w 5. minucie napastnik gospodarzy Ginter Piecyk zderzył się z Kostką tak niefortunnie, że ten stracił przytomność. Na boisko wjechała karetka i chwilę potem bramkarz gości został odwieziony do szpitala. Problem polegał na tym, że zabrzanie przyjechali nad Przemszę bez rezerwowego golkipera. W kadrze wprawdzie byli jeszcze kończący karierę Joachim Szołtysek i Bernard Kobzik, ale na to spotkanie nie dotarli (wkrótce okazało się, że ten drugi uciekł do Niemiec). Między słupkami stanął więc nominalny obrońca Waldemar Słomiany.
Górnik przegrał 1:3, a zaraz po powrocie na Roosevelta działacze zaczęli szukać bramkarza. Ktoś im podpowiedział, że jest taki utalentowany chłopak w Kuźni Ustroń, ale właśnie dogaduje się z Szombierkami. Natychmiast wysłano delegację w Beskidy. Targu dobito na pniu. Nikt nawet nie obejrzał go w akcji, nie zrobiono mu badań ani testów wydolnościowych – nie było na to czasu, bo tego samego dnia wizytę w Ustroniu mieli złożyć działacze z Bytomia. Zabrzanie byli szybsi. Tak Jan Gomola został zawodnikiem najlepszej wówczas drużyny w Polsce.