Do siedmiu razy sztuka. 44 lata minęły od pierwszego meczu reprezentacji Polski rozegranego dokładnie 1 czerwca do premierowego zwycięstwa w święto wszystkich dzieci. Małym (i nie tylko) kibicom prezent sprawiła dopiero kadra prowadzona przez Czesława Michniewicza. Wcześniej biało-czerwoni sześciokrotnie starali się wygrać mecz rozgrywany 1 czerwca. Bez skutku, choć próbowali na stadionach od Moskwy po Buenos Aires.
Mimo że 1 czerwca jest tak radosną datą, to polskim piłkarzom tego dnia przez wiele lat nie było do śmiechu. Nie potrafili pokonać jakiegokolwiek rywala, choć występowali już jako egzaminatorzy, zespół lepszy od mistrzów świata, drużyna, która prawie wcale nie przegrywa, a nawet stracili gola-widmo. Zwyciężyli za to w meczu, w którym bramkę dla przeciwników zdobył… czwartoligowiec.
W 1958 roku po raz siódmy w Polsce obchodzono Międzynarodowy Dzień Dziecka. Atrakcją dla młodszych i starszych kibiców było pierwsze w historii starcie przeciwko reprezentacji Szkocji, która była wtedy jedną z silniejszych drużyn Europy. Mecz przeciwko biało-czerwonym był dla niej ostatnim sprawdzianem przed drugim z rzędu udziałem w mistrzostwach świata, o czym Polacy w tamtym czasie mogli tylko pomarzyć.
Rezultat 1:2 osiągnięty na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie był dość korzystny, bo przed spotkaniem kibice obawiali się wysokiej porażki. Szkoci dominowali przez większą część meczu i, jak podkreślał Zbigniew Dutkowski, reporter „Trybuny Robotniczej”, „grali dość ostrożnie, nie angażując się w bezpardonową walkę, grali ekonomicznie”. Ponadto prawdopodobnie strzelili trzy gole. „Prawdopodobnie”, bo sędzia Jenö Sramko uznał tylko dwa. „Wyłowiona przez Edwarda Szymkowiaka podwójnym szczupakiem piłka w drugiej połowie pachniała realną bramką... Na to jednak otrzymamy odpowiedź fotograficzną, gdyż na miejscu znalazło się kilku fotografów, którzy uchwycili niefortunny moment” – relacjonował wysłannik „Sportu”.
Dostępne dziś zdjęcia nie wyjaśniają wątpliwości, ale zdaniem szkockich dziennikarzy uczynił to sam Szymkowiak. „Zanim Gerard Cieślik strzelił gola, James Imlach pokonał bramkarza Polaków strzałem, po którym piłka według mnie przekroczyła linię bramkową, zanim została wyłuskana rozpaczliwą interwencją. W rzeczy samej, bramkarz po meczu szczerze przyznał, że w tamtym momencie Szkocja powinna prowadzić 3:0” – opisywał wysłannik „The Glasgow Herald”.
W każdym razie porażka 1:2 ujmy Polakom nie przyniosła, ale specjalnej radości w Dniu Dziecka również nie sprawiła. Zwłaszcza, że kibice oglądający to spotkanie nie wiedzieli, że gol strzelony głową przez Cieślika był jego ostatnim w reprezentacji Polski. Było to jego 27. trafienie w narodowych barwach, co umocniło go na czele klasyfikacji najlepszych strzelców w historii kadry.
Edward Szymkowiak, 53-krotny reprezentant Polski
To miał być wielki rewanż za słynny mecz na wodzie w półfinale mistrzostw świata 1974. Niemcy pokonali wówczas Polaków 1:0 po golu Gerda Müllera i zamknęli im drogę do gry o złote medale. Cztery lata później oba zespoły zmierzyły się w meczu otwarcia mundialu w Argentynie. Starcie pierwszej z trzecią drużyną świata – czyż można było wyobrazić sobie lepszy początek turnieju?
Otóż okazało się, że owszem. Kibice oglądający mecz na Estadio Monumental w Buenos Aires byli zawiedzeni, bo nie zobaczyli ani jednego gola. Czołowe drużyny świata oddały łącznie tylko pięć celnych strzałów, a największe zagrożenie stanowił Kazimierz Deyna, którego dwukrotnie świetnie zatrzymał Sepp Meier. – Zakładaliśmy, że ten mecz musimy wygrać (…). Mieliśmy więcej sytuacji niż zespół niemiecki i to nas cieszy – podkreślał po spotkaniu Deyna. Kapitan reprezentacji Polski w rozmowie z Bohdanem Tomaszewskim w TVP przyznał jednak, że ostatecznie remis również jest zadowalający.
„Mecz nie był widowiskowy, ale stał na dobrym poziomie. Poznać się na nim mogli jednak fachowcy. Mistrzowskie, szachowe posunięcia taktyczne zbyt trudne są do odczytania dla przeciętnego kibica, stąd to niezadowolenie na trybunach, a potem opinie w prasie, że taki sposób gry to antyfutbol. Loża prasowa chwaliła jednak Polaków. Znów los był dla nas niełaskawy, bo będąc lepszym zespołem, nie udokumentowaliśmy tego bramkami” – opisywał zaś w książce „Mundial po polsku” Stefan Grzegorczyk, były redaktor naczelny tygodnika „Piłka Nożna”.
Na Dzień Dziecka 1978 miało więc być święto i triumf nad mistrzem świata, a były szachy i względnie satysfakcjonujący remis.
Podobnie jak przed trzydziestu laty, tak i w tym przypadku Polacy wcieli się w rolę egzaminatora dla silniejszej reprezentacji przygotowującej się do turnieju mistrzowskiego. Tym razem była to ekipa Związku Radzieckiego, która kilka tygodni później zagra w finale Euro 1988. Gospodarze mieli w Moskwie gładko pokonać biało-czerwonych, jednak zespół Wojciecha Łazarka zaskoczył pewnych siebie reprezentantów ZSRR. Do przerwy Polacy nawet prowadzili, bo Dariusz Dziekanowski pokonał Rinata Dasajewa, wybitnego rosyjskiego bramkarza.
Po spotkaniu w Moskwie bardziej chwalony był jednak polski golkiper. Mecz ze Związkiem Radzieckim był debiutem w narodowych barwach Jarosława Baki, który popisał się kilkoma znakomitymi interwencjami.
Niewiele bardziej doświadczony w meczach reprezentacyjnych był Witold Bendkowski, dla którego był to drugi mecz z orzełkiem na piersi. Nie wspomina go pewnie najlepiej, bo to po jego faulu na Wasiliju Racu sędzia podyktował jedenastkę dla gospodarzy, którą na gola zamienił Oleg Protasow. Kilka chwil wcześniej pomyłka Bendkowskiego skutkowała niewykorzystaną szansą Aleksieja Michajliczenki.
Mecz w Dniu Dziecka większe zainteresowanie wzbudził w Polsce niż w Związku Radzieckim. Spotkanie odbyło się na stadionie Lokomotiwu, a nie znacznie większym obiekcie na Łużnikach, gdzie zwykle grała kadra ZSRR. Pomimo tego na trybunach pozostało sporo wolnych miejsc. Tamtejsza pasa skupiała się zaś na spotkaniu przywódców Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych Michaiła Gorbaczowa oraz Ronalda Reagana, a dziennik „Sowieckij Sport” nie wspomniał o meczu z Polakami ani słowem.
20 lat reprezentacja Polski nie rozgrywała meczów w Dniu Dziecka. W tym czasie zmieniła się m.in. sytuacja biało-czerwonych. Tym razem to nie oni byli ostatnim sparingpartnerem przed wielkim turniejem, a Polacy sprawdzali swoją formę na tle silnego rywala przed mistrzostwami Europy.
Jak przebiegł sprawdzian przed debiutem na Euro 2008? Z jednej strony biało-czerwoni mogliby nawet pokonać Duńczyków, gdyby Maciej Żurawski wykorzystał rzut karny, ale też z drugiej strony Leo Beenhakker najbardziej mógł być zadowolony z dyspozycji Artura Boruca, bo bez jego interwencji rywale strzeliliby więcej goli.
Jedyną bramkę dla Polaków zdobył Jacek Krzynówek, który pokonał bramkarza rywali w nietypowy, jak dla siebie, sposób. Doświadczony skrzydłowy kopnął piłkę prawą nogą, a znany był przecież z doskonale ułożonej lewej stopy.
Po spotkaniu zawodnicy, kibice i dziennikarze byli w umiarkowanie dobrych nastrojach. „Duńczycy kilka dni temu zremisowali z Holandią 1:1. Polskę ostatnio lali gdzie chcieli i jak chcieli. Może więc niedzielny remis w piknikowej grze jest dobrą wróżbą przed Euro?” – pytał wysłannik „Sportu”.
Po raz pierwszy Polacy rozegrali mecz w Dniu Dziecka w roku niebędącym ósmym rokiem dekady. 1 czerwca 2016 również nie pozwolił biało-czerwonym na odniesienie historycznego zwycięstwa przy okazji święta najmłodszych. Nie udało się to nawet w roku, w którym Polska przegrała tylko jeden mecz – właśnie w Dniu Dziecka.
Biało-czerwoni porażką z Holendrami zakończyli serię pięciu zwycięstw z rzędu. Jak zauważyli dziennikarze „Sportu”, był to jednak „paradoks ostatniego testu”. „Ile razy Polska grała w XXI wieku w dużych turniejach? Pięć. Ile razy po próbach generalnych przed startami w nich mogliśmy być – mniej lub bardziej – zadowoleni? Cztery. Ani jednak dla kadry Jerzego Engela w 2002 roku, ani – Pawła Janasa w 2006, Leo Beenhakkera w 2008 czy Franciszka Smudy w 2012 nie oznaczało to niczego dobrego na samej imprezie. Ile razy wyszliśmy z grupy? Raz. To historia najnowsza – właśnie wtedy, gdy po ostatnich sprawdzianach używaliśmy stwierdzeń >>trwoga, obawy, zimy prysznic<<” – opisywał w czerwcu 2018 Maciej Grygierczyk.
Trzeba też pamiętać o tym, że Holendrzy w 2016 roku byli w kryzysie. Po raz pierwszy od 1984 roku nie awansowali do mistrzostw Europy, wypadli z czołówki rankingu FIFA (zaraz po zakończeniu Euro 2016 zajmowali dopiero 26. miejsce), a w ciągu 12 miesięcy przed spotkaniem z Polakami przegrali mecze ze Stanami Zjednoczonymi, Islandią, Turcją, Czechami i Francją, a więc wyłączając tych ostatnich, wcale nie z globalnymi potentatami. Oranje szukali nowej tożsamości drużyny, stąd w Gdańsku zagrało wielu młodych graczy. Dość powiedzieć, że wszyscy reprezentanci Holandii, którzy zagrali przeciwko Polsce mieli w dorobku średnio 12,5 gier w narodowych barwach. Dla porównania u biało-czerwonych statystyka ta przekraczała 29 meczów.
Mimo tak sprzyjających okoliczności, Dzień Dziecka znów nie był dla polskich piłkarzy udany. Na szczęście zawodnicy selekcjonera Adama Nawałki powetowali to sobie już za kilka tygodni, gdy w mistrzostwach Europy dotarli aż do ćwierćfinału.
Szósty mecz rozegrany przez Polaków w Dniu Dziecka i szósty bez tak wyczekiwanego zwycięstwa. Spotkanie z Rosjanami samo w sobie było długo wyczekiwane, bo miało odbyć się rok wcześniej, ale pandemia koronawirusa storpedowała pierwotne plany, zmusiła UEFA do przesunięcia Euro 2020 na lato 2021, a więc i sparing biało-czerwonych ze Sborną odbył się w drugim terminie.
Mecz z Rosją był ważny dla reprezentacji Polski, bo przypadł na dopiero drugie zgrupowanie z selekcjonerem Paulo Sousą. Portugalczyk mając na uwadze trudy zakończonego właśnie sezonu, dał odpocząć m.in. Robertowi Lewandowskiemu, Kamilowi Glikowi czy Wojciechowi Szczęsnemu. Piotr Zieliński dostał zaś wolne w związku z narodzinami dziecka. Sousa pozwolił więc na debiut Tymoteuszowi Puchaczowi, Kamil Piątkowski i Kacper Kozłowski rozegrali drugie spotkania w narodowych barwach, a Michał Helik oraz Karol Świderski – trzecie.
Odrobinę bardziej doświadczony był najlepszy z Polaków tego dnia. Dla Jakuba Świerczoka był to czwarty mecz w reprezentacji Polski, a pierwszy, w którym zdobył bramkę. „To piłkarz, który szansę wykorzystał. Zdobył bramkę, przede wszystkim jednak potrafił utrzymać piłkę pod presją rywali lub zgrać ją na jeden kontakt, prezentował pewność siebie, dał sygnał, że jego presja nie przytłacza” – komplementował ówczesnego gracza Piasta Gliwice Przemysław Pawlak, dziennikarz tygodnika „Piłka Nożna”.
Szansę nie do końca wykorzystała reprezentacja Polski jako całość, bo prowadziła od 4. minuty, a jednak nie zdołała odnieść pierwszego zwycięstwa 1 czerwca.
Przełamanie! W siódmej próbie, po 44 latach od pierwszej, Polska wreszcie wygrała mecz rozgrywany w Międzynarodowym Dniu Dziecka! Ba, po raz pierwszy zdobyła więcej niż jedną bramkę.
Strzelenie dwóch goli było potrzebne, bo po co najwyżej przeciętnej grze Polacy przegrywali 0:1 po golu zawodnika z… czwartej ligi. Jonny Williams był wówczas graczem Swindon Town z League Two, ale dostatecznie pewnym siebie, by odważyć się na kopnięcie piłki z daleka, co skutkowało golem. – Może mogłem się lepiej zachować, ale nie będę szukał wymówek, że nie widziałem piłki. Takie jest życie bramkarza – komentował po meczu Kamil Grabara, które debiutował między słupkami bramki reprezentacji Polski.
Losy meczu odmieniły zmiany przeprowadzone przez Czesława Michniewicza. Jakub Kamiński i Karol Świderski pojawili się na placu gry w trakcie drugiej połowy spotkania i zdobyli po bramce, co przesądziło o triumfie Polaków. – Sam do końca nie wiem jak to strzeliłem, ale cieszę się, że piłka wpadła do bramki – z rozbrajającą szczerością przyznał po spotkaniu Świderski w rozmowie z TVP.
Najważniejsze jednak, że napastnik reprezentacji Polski zdobył bramkę na 2:1 i przełamał fatum wiszące nad meczami biało-czerwonych 1 czerwca.