Powiedzieć o nim „osobowość” to zdecydowanie za mało. Z pewnością trudno znaleźć w polskim futbolu w ostatnich trzech dekadach postać równie barwną i charyzmatyczną. Trenera, który na krajowym podwórku osiągnął niemal wszystko. Z reprezentacją, w trakcie prawie 3-letniej kadencji selekcjonera (w latach 2009-12), takich sukcesów już nie odniósł, ale nikt nie mógł mu odmówić pasji i zaangażowania w pracy z najważniejszą polską drużyną. Niestety o tym wszystkim możemy już pisać w czasie przeszłym. Franciszek Smuda zmarł 18 sierpnia 2024 roku w wieku 76 lat.
Arrigo Sacchi, José Mourinho, Arsene Wenger... Futbol zna wielu wybitnych trenerów, którzy w przeszłości nie zrobili wielkiej kariery jako piłkarze, a świat usłyszał o nich dopiero, kiedy zasiedli na ławce. I choć Franciszek Smuda jako zawodnik osiągnął stosunkowo wysoki poziom (m.in. przez trzy lata grał w Legii Warszawa), to urodzony w Lubomi obrońca nie należał do gwiazd swojego pokolenia. Przez niespełna 20 lat seniorskiej gry w piłkę reprezentował barwy klubów polskich, amerykańskich i niemieckich. W jego przypadku pożegnanie z murawą oznaczało dopiero początek wielkiej sportowej przygody: rywalizację o najwyższą stawkę, świętowanie sukcesów i... ogromną popularność.
Są takie miejsca, w których niezależnie od okoliczności jest się traktowanym z największym szacunkiem i uznaniem. Dla Franciszka Smudy takim miejscem była wschodnia strona Łodzi. Dla Widzewa to trener ikona. Ten, który po wielkich sukcesach klubu w latach osiemdziesiątych, w końcówce XX wieku przywrócił mu blask i doprowadził go do trzeciego i czwartego w historii mistrzostwa Polski. Oba tytuły klub z Alei Piłsudskiego wywalczył po zaciętej walce z warszawską Legią. O obu przesądziły pamiętne mecze w stolicy, wygrane przez łodzian 2:1 (w sezonie 1995/96) i 3:2 (1996/97). Emocje towarzyszące pierwszemu z tych spotkań przypomnieli po latach dziennikarze TVP Sport.
Tamten sukces pociągnął za sobą kolejny. Bo tak należało ocenić awans mistrzów Polski do elitarnej Ligi Mistrzów. Choć droga Widzewa do grona najlepszych 16 drużyn Europy nie była prosta. Ale czerwono-biało-czerwoni pod wodzą Smudy zdążyli przyzwyczaić kibiców do emocjonujących końcówek. Tak było również w rywalizacji z duńskim Brøndby. Po wygranej 2:1 u siebie, w Kopenhadze łodzianie przegrywali już 0:3. I kiedy miejscowi działacze i kibice już świętowali sukces, to polski zespół po raz kolejny pokazał legendarny charakter.
Faza grupowa to rywalizacja z mistrzami Niemiec, Hiszpanii i Rumunii, z którymi (co z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić) łodzianie toczyli wyrównaną walkę. Widzew nie awansował do ćwierćfinału, zajmując trzecie miejsce w grupie. Udowodnił jednak, że w europejskiej elicie nie znalazł się przypadkiem. Dla Smudy szczególnie ważna była rywalizacja z Borussią Dortmund. Szkoleniowiec, którego życie było mocno związane z Niemcami, czuł się wyjątkowo urażony słowami legendy reprezentacji naszych zachodnich sąsiadów. Franz Beckenbauer stwierdził, że dla takich drużyn, jak mistrz Polski, nie ma miejsca w Lidze Mistrzów. Po meczu w Łodzi musiał zweryfikować opinię. Widzew długo prowadził 2:1, żeby ostatecznie podzielić się z Borussią punktami. I choć oznaczało to pożegnanie z marzeniami o grze w fazie pucharowej, to zgromadzeni na stadionie kibice zdawali sobie sprawę, że tym razem gra toczyła się nie tylko o punkty. I po końcowym gwizdku mieli powody do satysfakcji. Tym większe, że jak czas pokazał, łodzianie zremisowali z przyszłym triumfatorem rozgrywek.
Sukcesy z Widzewem były efektem kilkunastoletniej pracy w poprzednich klubach. Doświadczenie popularny „Franz” zdobywał w niższych ligach niemieckich, pracował również w Turcji (w Altay SK i Konyasporze). Pierwszym polskim zespołem, który prowadził, była Stal Mielec, ale szybko dał się przekonać do przeprowadzki do Łodzi. I na pewno nie żałował. To właśnie z Widzewem osiągnął największe sukcesy (dwa mistrzostwa i jedno wicemistrzostwo Polski, Superpuchar i występy w pucharach). Sentyment sprawił, że do klubu wracał jeszcze czterokrotnie. Ostatni raz w sezonie 2017/18, kiedy objął drużynę odradzającą się, po upadku klubu, w trzeciej lidze. Celem był awans, który Widzewowi udało się wywalczyć, ale już bez Smudy.
Pracę w Łodzi Smuda podejmował najczęściej, ale jego CV było bardziej okazałe. Poza Stalą i Widzewem w kraju prowadził jeszcze Wisłę Kraków (trzykrotnie), Legię Warszawa, Piotrcovię Piotrków Trybunalski, Odrę Wodzisław Śląski, Zagłębie Lubin (dwukrotnie), Lecha Poznań i Górnika Łęczna (dwukrotnie). Latem 2021 roku postanowił zaangażować się w projekt budowy Wieczystej Kraków, w składzie której nie brakowało nazwisk znanych z ekstraklasy, a nawet z reprezentacji Polski. Pod jego wodzą zespół zwyciężył w zachodniej grupie małopolskiej IV ligi i po barażach awansował do III ligi.
Wisła Kraków była jedynym poza Widzewem klubem, z którym Franciszek Smuda zdobył mistrzostwo Polski. Choć pod Wawelem pracował trzykrotnie, do tytułu Białą Gwiazdę doprowadził tylko w sezonie 1998/99. Jako trener Lecha Poznań wywalczył natomiast Puchar Polski w 2009 roku.
Wieloletnie doświadczenie nabyte w czołowych klubach przyniosło trenerowi nie tylko sukcesy i popularność, ale także uznanie ekspertów i dziennikarzy. Nic dziwnego, że Smudę często wymieniano w gronie kandydatów na selekcjonera reprezentacji Polski. Na swoją szansę musiał jednak czekać wiele lat. Ale się doczekał i dostał ją w najważniejszym momencie dla naszego futbolu.
Franciszek Smuda wielokrotnie odbierał nagrody i wyróżnienia. Pięciokrotnie został „Trenerem Roku” w plebiscycie tygodnika „Piłka Nożna”. Na zdjęciu, również ze statuetką, na gali podsumowującej 1999 rok.
Prowadzenie drużyny narodowej w ważnym turnieju po raz pierwszy rozgrywanym we własnym kraju to marzenie każdego trenera. Jedynym Polakiem, który tego doświadczył był Franciszek Smuda. To jemu powierzono misję zbudowania drużyny na Euro 2012 w Polsce i w Ukranie. Nie miał łatwego zadania, bo przywilej gospodarza jest dla selekcjonera prawdziwym utrapieniem. Przygotowanie zespołu bez rywalizacji w spotkaniach o stawkę to nie lada wyzwanie. Smuda zadebiutował w meczu z Rumunią w listopadzie 2009 roku. Biało-czerwoni przegrali 0:1.
Selekcjoner na wybór zawodników i przygotowania zespołu miał ponad 2,5 roku. W tym czasie biało-czerwoni rozegrali 34 spotkania. 15 wygrali, 11 zremisowali, a 8 przegrali. Wśród nich szczególnie pamiętne były: sromotna klęska z Hiszpanią (0:6 w czerwcu 2010 roku), efektowna wygrana z Wybrzeżem Kości Słoniowej (3:1 w listopadzie 2010 roku), czy wypuszczone z rąk w ostatniej chwili zwycięstwo nad Niemcami (2:2 we wrześniu 2011 roku). Ten czas to również nieustanne dyskusje, oceny i spekulacje dotyczące drogi drużyny narodowej. Nie mogło to dziwić, ponieważ na sukces podczas mistrzostw Europy liczyli przecież wszyscy. Smuda musiał zatem zmagać się z ogromną presją, a często również krytyką ze strony dziennikarzy. W swoim charakterystycznym stylu odpierał zarzuty, a jego niektóre wypowiedzi w trakcie wywiadów i konferencji prasowych stały się kultowe.
Przed własną publicznością padliny grać nie można. Musimy przez 90 minut być „desperados”.
Możemy przegrać nawet 0:9, ale mamy atakować.
Przecież nie jesteśmy ogórkami. Polacy mają naturalne predyspozycje do gry w piłkę, mają także serce do futbolu. (...) Zapewniam, że nie będziemy na pewno chłopcami do bicia jak w ostatnich latach!
W czasie próby, Polacy nie zostali „chłopcami do bicia”, ale nie zrealizowali postawionego przed nimi celu, jakim było wyjście z grupy. Zaczęło się od remisu w emocjonującym meczu otwarcia z Grecją. Później przyszedł kolejny podział punktów z Rosją i porażka w meczu o wszystko z Czechami. Polscy kibice nie musieli się wstydzić za biało-czerwonych, ale w kraju panowała atmosfera ogromnego rozczarowania. W grze reprezentacji Franciszka Smudy zabrakło tych cech, z których znane były prowadzone przez niego drużyny: nieustępliwości, zaangażowania, gry do przodu i walki do ostatniej minuty. Nic dziwnego, że po nieudanym turnieju selekcjoner zakończył pracę z kadrą.
Najważniejszy turniej w karierze Franciszka Smudy nie zakończył się happy endem, ale trener nie porzucił pracy na ławce. Bo piłka nożna była całym jego życiem. Sport, który dostarczył mu zarówno radości, jak i rozczarowań. Na pewno polski futbol bez „Franza” nie byłby taki sam. I jeśli można mieć żal za niespełnione oczekiwania w 2012 roku, nie sposób nie docenić wkładu, jaki ten szkoleniowiec wniósł w rozwój i sukcesy tej dyscypliny w Polsce, przyczyniając się także do zwiększenia jej popularności. I takim Go zapamiętamy. Franciszek Smuda zmarł 18 sierpnia 2024 roku w wieku 76 lat.