„Ciemność! Widzę ciemność!” – mógł zakrzyknąć Stanisław Fołtyn w końcówce towarzyskiej potyczki z Francją, gdyby nie fakt, że spotkanie odbyło się blisko ćwierć wieku przed premierą „Seksmisji”, z której pochodzi ten cytat. Był taki mecz, który reprezentacja Polski kończyła w niemal całkowitym mroku, a jego bohaterem, niestety negatywnym, został nasz bramkarz.
Z początku nic nie zapowiadało dodatkowych atrakcji. Była wczesna jesień, a dokładnie 28 września 1960 roku, na drewnianych ławeczkach Stadionu Dziesięciolecia wygodnie rozsiadło się 55 tysięcy widzów, którzy spokojnie czekali na rozpoczęcie spotkania. Pierwszy gwizdek rozsądnie zaplanowano na godzinę 16:30. Obiekt nie miał sztucznego oświetlenia, a zmierzch miał zapaść około dziewiętnastej, więc wydawało się, że dwie i pół godziny spokojnie wystarczą na przeprowadzenie zawodów.
Pech chciał, że na trybunie honorowej zasiadło tego dnia wyjątkowo wielu partyjnych dygnitarzy. Dwa tygodnie wcześniej zakończyły się bowiem igrzyska w Rzymie, z których nasza ekipa wróciła z rekordową liczbą 21 medali, w tym czterech złotych. Wprawdzie żadnego z nich nie zdobyli polscy piłkarze, ale to nie przeszkodziło oficjelom, aby przy okazji meczu międzynarodowego pochwalić się tym, jak wielkie sukcesy w walce z zachodnimi imperialistami odnoszą sportowcy z naszej socjalistycznej ojczyzny. Wchodzili zatem na mównicę jeden po drugim i wygłaszali długie przemówienia. Sławili twarde pięści Kazimierza Paździora, pojemne płuca Zdzisława Krzyszkowiaka, bicepsy Ireneusza Palińskiego i długie susy Józefa Szmidta, a czas leciał.
Kiedy ostatni z ważnych działaczy partyjnych skończył swoją orację, było już prawie godzinę spóźnienia. Piłkarze wyszli na murawę, zabrzmiał gwizdek i zaczął się mecz. Pierwszą połowę udało się rozegrać jeszcze przy względnie dobrej widoczności, a biało-czerwoni zdobyli nawet prowadzenie po strzale Mariana Norkowskiego. Po przerwie drugiego gola zapakował Eugeniusz Faber, ale potem zaczęło się szybko ściemniać. Na nieszczęście polskiego bramkarza.
Spotkanie było wyjątkowe również z tego względu, że po boisku biegało w tym samym czasie aż… piętnastu Polaków. Jedenastu w koszulkach z orłem na piersi i czterech w trójkolorowych barwach. Maryan Wisniewski, Bruno Rodzik, Richard Tylinski i Jean Wendling urodzili się oczywiście we Francji, ale ich przodkowie przybyli nad Sekwanę znad Wisły. Naszych rodaków w drużynie rywali mogło być więcej. Niestety, najsłynniejszy wówczas francuski piłkarz polskiego pochodzenia Raymond Kopa (Kopaszewski) do Warszawy nie przyjechał.