Zawsze padały bramki i nie było spotkań bez rozstrzygnięcia. Historia rywalizacji biało-czerwonych z reprezentacją Republiki Czeskiej jest wyjątkowo bezkompromisowa. Z naszymi sąsiadami z południa, od chwili rozpadu Czechosłowacji, mierzyliśmy się ośmiokrotnie, a bilans obu zespołów jest niemal identyczny. I choć biorąc pod uwagę liczbę wygranych i porażek mamy obecnie wynik 4:4, to do remisu nigdy nie doszło na murawie. Przed rozpoczęciem eliminacji Euro 2024 z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że właśnie ekipa z ojczyzny Václava Havla, Martiny Navrátilovej czy… sympatycznego Krecika, będzie naszym głównym rywalem do awansu na turniej w Niemczech. Nawiązując do kultowych postaci bajek dla dzieci, mamy nadzieję, że tym razem w Pradze górą będzie jednak polski pies Reksio. Przed spotkaniem w czeskiej stolicy czas przypomnieć, jak ta rywalizacja przebiegała w przeszłości.
Pierwszy raz obie reprezentacje spotkały się 26 lat temu. Stawką spotkania w Ostrawie nie były jednak punkty, a premierowy mecz miał tylko charakter towarzyski. Polacy, dla których lata 90. nie należały do najbardziej udanych, nie mogli być uznawani za faworyta potyczki z rewelacją Euro 1996. Na turnieju w Anglii Czesi sensacyjnie zostali wicemistrzami Starego Kontynentu, w wielkim finale przegrywając dopiero po dogrywce Niemcom (1:2). Takich postaci jak Karel Poborský czy Vladimír Šmicer, żadnemu sympatykowi futbolu nie trzeba przedstawiać. Na boisku podopieczni Antoniego Piechniczka nie byli w stanie nawiązać równorzędnej rywalizacji. Przez 90 minut oddali tylko jeden celny strzał – w samej końcówce do siatki trafił Jacek Zieliński. Bramka zdobyta po strzale głową była jedyną defensora warszawskiej Legii w reprezentacji. W biało-czerwonych barwach rozegrał w sumie 60 spotkań.
Odwrotny wynik padł w pierwszym spotkaniu biało-czerwonych z Czechami rozegranym w Polsce. Do meczu na stadionie Legii kadra Janusza Wójcika przystępowała w minorowych nastrojach. Po serii 9 meczów bez porażki (w których zanotowali aż 8 wygranych), przyszły dwa marcowe spotkania eliminacji Euro 2000, w których przegrane w Londynie z Anglią (1:3) i w Chorzowie ze Szwecją (0:1) znacznie oddaliły nas od belgijsko-holenderskiego czempionatu. Wtedy właśnie do Warszawy przyjechali wicemistrzowie Europy i ulegli gospodarzom po bramkach Mirosława Trzeciaka i Artura Wichniarka. I choć było to tylko spotkanie towarzyskie, pozytywnie wpłynęło na atmosferę wokół reprezentacji, przed zaplanowanymi na czerwiec meczami o punkty z Bułgarią i Luksemburgiem.
Nietypowe miejsce i nietypowe okoliczności. Po udanym 2007 roku, w którym reprezentacja Polski pod wodzą Holendra Leo Beenhakkera pierwszy raz w historii awansowała do turnieju finałowego mistrzostw Europy, przygotowania do Euro w Austrii i Szwajcarii rozpoczęła w lutym na Cyprze. Na wyspie Afrodyty Polacy najpierw, w ligowym składzie, zmierzyli się z Finlandią (którą pokonali 1:0), żeby kilka dni później – już w optymalnym zestawieniu – sprawdzić się na tle silniejszego przeciwnika. I choć spotkanie z trybun obserwowała zaledwie garstka widzów (niespełna pół tysiąca), nasi piłkarze zaprezentowali się naprawdę z niezłej strony. Gole Wojciecha Łobodzińskiego i Mariusza Lewandowskiego już w pierwszej połowie przesądziły o zwycięstwie. Na uwagę zasługuje również niewykorzystany rzut karny Jana Kollera, którego powstrzymał Artur Boruc.
Dokładnie dwa lata od pamiętnego triumfu nad reprezentacją Portugalii w eliminacjach Euro 2008, znów na Stadionie Śląskim w Chorzowie i znów pod wodzą Leo Beenhakkera, biało-czerwoni rozegrali kolejne świetne i niezapomniane spotkanie. Analogii do wydarzenia sprzed 24 miesięcy było jeszcze więcej, bo mecz ostatecznie zakończył się takim samym wynikiem, a zawody prowadził ten sam arbiter – Niemiec Wolfgang Stark. I mimo podobnej radości do tej, jak ta po pokonaniu Cristiano Ronaldo i spółki, ta historia nie miała swojego happy endu. Bo należy podkreślić, że był to ostatni „wielki” mecz pod wodzą holenderskiego selekcjonera. Już cztery dni później Polacy niespodziewanie ulegli w Bratysławie Słowacji 1:2, a całe eliminacje zakończyli na wstydliwym piątym miejscu w grupie. Finiszu zmagań o wyjazd do RPA nie doczekał już Beenhakker, którego jeszcze przed końcem walki o mundial tymczasowo zastąpił Stefan Majewski.
I właśnie od wyjazdu do Pragi swoją misję tymczasowego selekcjonera rozpoczął medalista mundialu w Hiszpanii. Majewski przejął kadrę po tym, jak po porażce ze Słowenią w Mariborze (0:3), pożegnanie z Leo Beenhakkerem przed kamerami telewizyjnymi ogłosił prezes PZPN Grzegorz Lato. I choć w teorii Polacy mieli jeszcze matematyczne szanse na awans, nikt racjonalnie podchodzący do tematu nie zakładał niespodziewanej metamorfozy. Na nic zdała się kadrowa rewolucja (w porównaniu z wygranym spotkaniem w Chorzowie, w wyjściowym składzie pojawiło się zaledwie dwóch zawodników). Po bardzo słabym występie Polacy ulegli 0:2 i stało się jasne, że bez gruntownej przebudowy drużyny narodowej się nie obędzie.
Najbardziej gorzki smak, w historii rywalizacji z Czechami, ma dla nas jednak spotkanie rozegrane na Euro 2012. Turnieju, który z racji roli współgospodarza, budził największe emocje i najbardziej rozbudzał nadzieje na dobry wynik. Po dwóch remisowych spotkaniach w Warszawie (1:1 z Grecją i 1:1 z Rosją), na ostatni mecz w grupie reprezentacja Polski przeniosła się do Wrocławia, żeby o awans walczyć z naszym południowym sąsiadem. Było jasne, że podopieczni Franciszka Smudy potrzebują zwycięstwa, jednak ostatecznie – po wyrównanym meczu – schodzili z boiska pokonani. Piękny sen o sukcesie przed własną publicznością został przerwany, a w kraju jak zawsze rozpoczęło się rozliczanie i szukanie winnych porażki. Było jasne, że z kadrą pożegna się selekcjoner, który nie zrealizował postawionego przed nim celu.
W tym samym mieście i na tym samym stadionie miała miejsce ostatnia jak dotychczas, wygrana Polaków z Czechami. We Wrocławiu prowadzeni przez Adama Nawałkę biało-czerwoni kończyli bardzo udany rok, ukoronowany awansem do mistrzostw Europy we Francji. Tym razem selekcjoner dał odpocząć największym gwiazdom – na czele z Robertem Lewandowskim, a zmiennicy udowodnili, że nie zamierzają odpuszczać walki o wyjazd na francuski turniej. Co ważne, było to już dziesiąte kolejne spotkanie reprezentacji Polski przed własną publicznością bez porażki. Udało się także „odczarować” obiekt w stolicy Dolnego Śląska, na którym od inauguracji w 2011 roku, biało-czerwoni wygrali dotąd tylko raz w pięciu występach.
Do ostatniego jak dotychczas polsko-czeskiego meczu, doszło prawie cztery lata temu w Gdańsku. Reprezentacja, którą po nieudanych mistrzostwach świata w Rosji, przejął Jerzy Brzęczek, wciąż czekała na wygraną pod wodzą nowego selekcjonera. Ale Polacy nie zwyciężyli już po raz piąty z rzędu (po dwóch remisach, notując trzecią kolejną porażkę). Co gorsza zawiedli nawet ci, na których przeważnie można było liczyć. Dość powiedzieć, że kapitan i najlepszy strzelec kadry w historii – Robert Lewandowski, na trafienie w narodowych barwach czekał już ponad 5 miesięcy! Ostatnią szansą na przełamanie jeszcze w 2018 roku, miał być zaplanowany kilka dni później, wyjazdowy mecz z Portugalią w Guimarães w Lidze Narodów. Ale to już zupełnie inna historia.