Pójść za ciosem. Opromienieni trzecim miejscem na mundialu w RFN-ie reprezentanci Polski liczyli, że uda im się po raz pierwszy pojechać na Euro. W 1976 roku gospodarzem turnieju finałowego była Jugosławia - określana mianem piłkarskiej Brazylii Europy. Kadrze Kazimierza Górskiego nie udało się jednak przerwać fatalnej serii. Na pocieszenie pozostało efektowne zwycięstwo nad wicemistrzami świata Holendrami na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Dziś o takim osiągnięciu możemy tylko pomarzyć. W 1974 roku Polacy byli bardzo blisko gry w finale mistrzostw świata, ale szans pozbawiło naszych futbolistów starcie z RFN-em – nazwane „meczem na wodzie”. W anormalnych warunkach kadra Górskiego przegrała 0:1. Nagrodą pocieszenia był mecz o 3. miejsce, w którym Polska sensacyjnie pokonała Brazylię 1:0, po golu króla strzelców turnieju Grzegorza Laty.
Ten znakomity wynik wywołał ogromny optymizm i nadzieję wśród kibiców. Nie dziwnego że liczyli oni na sukces kolejnej misji, czyli awans do mistrzostw Europy.
Wyniki losowania kwalifikacji (8 grup po 4 zespoły) spowodowały, że zrzedły miny sympatykom biało-czerwonych. Aby zagrać w ćwierćfinale, trzeba było zająć 1. miejsce, a skład „polskiej” grupy był niezwykle silny. Za faworyta uchodziła Holandia – w składzie z genialnym Johanem Cruyffem. Ciężkie boje czekały Polaków również z Włochami, a najłatwiejsze – przynajmniej w teorii – z Finlandią – uważaną za najsłabszą w stawce.
Z reprezentacją Suomi ekipa Górskiego poradziła sobie dwukrotnie (2:1 na wyjeździe, 3:0 u siebie). Obie konfrontacje z Italią zakończyły się natomiast bezbramkowymi remisami. Na deser została drużyna Oranje. Do starcia numer 1 doszło 10 września 1975 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie. To był niesamowity mecz, który niczym znakomity film, przeszedł do historii. Do dziś uznaje się go za najlepszy w historii biało-czerwonych. Grzegorz Lato, Robert Gadocha i dwukrotnie Andrzej Szarmach pokonali holenderskiego bramkarza. Rozentuzjazmowany komentator TVP Jan Ciszewski, drugiego z wymienionych określił omyłkowo mianem Roberta Radochy. Ale w tamten wrześniowy wieczór radocha 85-tysięcznej publiki była ogromna. Polska nie dość, że rozbiła klasowego przeciwnika 4:1, to w dodatku została liderem grupy.
Rewanż odbył się 15 października. Tam już tak kolorowo nie było. Po wielkim wzlocie w Chorzowie, nastąpiło twarde lądowanie w Amsterdamie. Holandia zdominowała nasz zespół, czego efektem były gole Johana Neeskensa, Ruuda Geelsa i Fransa Thijssena. Porażka 0:3 kosztowała Polaków utratę prowadzenia w grupie, co w ostatecznym rozrachunku oznaczało brak awansu (po remisie w ostatniej kolejce z Włochami).
Ale pogromcy polskiego zespołu nie zdołali sięgnąć po tytuł. W ćwierćfinale Holendrzy uporali się z odwiecznymi rywalami Belgami. O awans do finału zagrali z Czechosłowacją, której wyższość musieli uznać po dogrywce. Oranje udało się natomiast wywalczyć 3. miejsce w turnieju – po pokonaniu Jugosławii 3:2 (także po dogrywce).
Logotyp mistrzostw Europy 1976.
W wielkim finale zmierzyli się broniący tytułu gracze RFN-u z Czechosłowacją. W regulaminowym czasie i po dogrywce było 2:2. I tu pojawiła się nowość – rzuty karne. Po raz pierwszy miały wyłonić mistrza Europy.
Seria jedenastek z 20 czerwca 1976 roku na trwałe zapisała się w historii futbolu. A to za sprawą Antonína Panenki. To właśnie pomocnik Czechosłowaków podszedł do piłki w 5. serii rzutów karnych. Chwilę wcześniej spudłował Uli Hoeness. Wiadomo było, że jeśli Panenka trafi, to jego zespół sięgnie po złoto. Zawodnik Bohemiansu Praga zachował stoicki spokój, wziął długi rozbieg i... delikatną podcinką pokonał słynnego Seppa Maiera. Nasi południowi sąsiedzi zwyciężyli w karnych 5-3. Do dziś o takim wykonaniu jedenastki mówi się – karny w stylu Panenki.
Jeszcze jedno wydarzenie dotyczące jugosłowiańskich finałów ME zasługuje na uwagę – ceremonia zamknięcia turnieju. W Belgradzie sensacyjni zwycięzcy odebrali puchar im. Henriego Delaunaya w strojach… drużyny niemieckiej.