Pięć i pół godziny dramatycznej walki, osiem bramek, trzy karne i wreszcie pamiętne słowa Jana Ciszewskiego „Sprawiedliwości stało się zadość!”. 22 kwietnia 2023 roku minęły 53 lata od pierwszego historycznego awansu polskiej drużyny do finału jednego z europejskich pucharów. Górnik Zabrze wyeliminował AS Roma, a o sukcesie Ślązaków zdecydował… rzut monetą.
Wszystko zaczęło się tak naprawdę pod koniec maja 1969 roku w Łodzi. W obecności ponad 40 tysięcy widzów na stadionie ŁKS-u piłkarze z Zabrza pokonali 2:0 warszawską Legię i sięgnęli po Puchar Polski. Zrobili to pod batutą znakomitego węgierskiego trenera Gézy Kalocsaya, który pół roku później postanowił wrócić w rodzinne strony, by podjąć pracę w Ferencvárosu Budapeszt. I miał czego żałować, bo ominęła go fantastyczna przygoda.
We wrześniu górnicy jeszcze pod wodzą Kalocsaya przystąpili do walki o Puchar Zdobywców Pucharów. Rozgrywki, które odbywały się od 1961 do 1999 roku, ustępowały rangą tylko Pucharowi Europy. Ponieważ w PE i PZP każde państwo mogło wystawić jedną drużynę, łatwo zrozumieć, że w rywalizacji brała udział śmietanka europejskiej piłki klubowej. Zabrzanie więc już w pierwszej rundzie trafili na niełatwego przeciwnika.
Zaczęli od wyprawy do Pireusu, gdzie zremisowali z Olympiakosem 2:2. W rewanżu pierwszy raz pokazali swoją moc, rozbijając grecką drużynę wynikiem 5:0. Trzy gole w tym dwumeczu strzelił Erwin Wilczek, a dwa Jan Banaś. W 1/8 finału trafili na Glasgow Rangers i najpierw u siebie, a potem na wyjeździe wygrali 3:1, w czym największy udział miał Włodzimierz Lubański. Zimą trener Kalocsay przeniósł się do Budapesztu i wczesną wiosną Górnik w rozgrywkach doznał pierwszej porażki: przegrał w Sofii z Lewskim Spartakiem 2:3. Na szczęście dwa tygodnie później w Zabrzu było 2:1, a taki wynik premiował awansem drużynę z Polski.
I wreszcie przyszedł kwiecień 1970 roku. W półfinale los wyznaczył zabrzanom rywala z najwyższej półki – Romę w składzie z takimi gwiazdami, jak Fabio Capello, Luciano Spinosi i Joaquín Peiró. Trener Kalocsay pewnie gryzł paznokcie, dowiadując się z gazet o sukcesach swoich niedawnych podopiecznych. Cały splendor spadł na jego następcę, przed wojną świetnego lwowskiego piłkarza Michała Matyasa.
Rewanżowy ćwierćfinałowy mecz na Stadionie Śląskim z Lewskim Spartakiem Sofia obejrzało ponad sto tysięcy widzów. Zabrzanie wygrali 2:1 po golach Włodzimierza Lubańskiego i Jana Banasia, zapewniając sobie awans do półfinału.
Trener Matyas po losowaniu od razu wziął się za studiowanie catenaccio – taktyki obronnej, którą do perfekcji opanowała ekipa z Wiecznego Miasta. Szkoleniowiec rywali, słynny Helenio Herrera, niezbyt był zainteresowany tym, jak gra Górnik. Więcej, w kilku wywiadach przyznał, że polski zespół to najłatwiejszy rywal, na jakiego w tej fazie Roma mogła trafić.
Szybko się przekonał, że zlekceważył Ślązaków. Osiemdziesiąt tysięcy ludzi zgromadzonych na rzymskim Stadio Olimpico przecierało oczy ze zdumienia, kiedy po niespełna pół godzinie gry polski zespół objął prowadzenie. Wilczek zagrał prostopadłą piłkę do Lubańskiego, ten urwał się rywalom na lewym skrzydle, dośrodkował do Banasia i było 0:1. Do końca pierwszej połowy ekipa Herrery już się nie pozbierała.
Po przerwie Roma ruszyła do szturmu z niemałą pomocą… sędziego. Bułgar Todor Beczirow uległ presji miejscowych tifosi i wszystkie sporne sytuacje rozstrzygał na korzyść gospodarzy. W 53. minucie przyznał im rzut wolny po faulu, którego nie było. Chwilę potem Elvio Salvori zdobył wyrównującą bramkę. Zabrzanie jednak się nie poddali. Mając przeciw sobie jedenastu znakomitych piłkarzy i nieprzychylnego arbitra, utrzymali remis do ostatniego gwizdka. Awans był na wyciągnięcie ręki.
W każdym z trzech spotkań z Romą zabrzanie zaimponowali rywalom znakomitą grą w obronie. Włosi szczególnie docenili postawę młodziutkiego, 21-letniego wówczas Jerzego Gorgonia, który był równie skuteczny w grze defensywnej, jak i w ataku przy stałych fragmentach.
Rewanż odbył się na Stadionie Śląskim, bo zainteresowanie meczem było tak duże, że na obiekcie przy Roosevelta nie zmieściłaby się nawet część z tych, którzy złożyli zamówienie na bilety. A i tak wielu musiało obejść się smakiem. Z 200 000 chętnych na trybunach zasiadło ostatecznie około 90 000. Z samego Rzymu przyjechało dwa i pół tysiąca ludzi.
Spotkanie zaczęło się dla nas pechowo, bo w niegroźnej sytuacji Rainer Kuchta sfaulował w polu karnym Salvoriego, a jedenastkę na raty wykorzystał Capello. Potem rywale zaryglowali swoją bramkę i pokazali, że catenaccio to faktycznie ich specjalność. Kilka minut przed ostatnim gwizdkiem, gdy zdawało się, że wszystko już stracone, faul tym razem popełnił Salvori – do tego w tym samym miejscu, gdzie wcześniej zrobił to Kuchta. Lubański wytrzymał wojnę nerwów i trafił do siatki. A więc dogrywka!
Zabrzanie poszli za ciosem i krótko po wznowieniu gry objęli prowadzenie. Kapitalnym strzałem niemal z linii bramkowej popisał się Lubański. Dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi na Śląskim wpadło w ekstazę. Trwała ona przez kolejne minuty, aż do chwili, gdy Francesco Scaratti zaskoczył Huberta Kostkę silnym strzałem z dystansu. 25 sekund później sędzia zakończył mecz.
Zgodnie z ówczesnymi przepisami nie strzelano w tej sytuacji rzutów karnych. Trzeba było rozegrać trzecie, dodatkowe spotkanie na neutralnym terenie. Wybór padł na Strasburg.
Włodzimierz Lubański w rajdzie na bramkę Romy, a za jego plecami boiskowy zegar i złowieszczy wynik 1:0 dla ekipy z Italii. W końcówce spotkania napastnik Górnika wykorzystał karnego i doprowadził do dogrywki.
Miejsce akcji było symboliczne, bo właśnie w Strasburgu reprezentacja Polski rozegrała swój pierwszy mecz na mistrzostwach świata – w 1938 roku po niesamowitym spektaklu i dogrywce przegrała z Brazylią 5:6. Miasto nie przyjęło jednak zabrzan zbyt gościnnie. Na stadion musieli jechać taksówkami, bo organizatorzy zadbali o autokar tylko dla drużyny z Włoch.
Trener Herrera znów udzielił kilku głośnych wywiadów, a w każdym z nich powtarzał, że ten, kto strzeli w tym meczu gola jako pierwszy, pojedzie na finał do Wiednia. Tym razem miał rację, choć chyba nie przypuszczał, że będą to górnicy. I znowu dał znać o sobie niesamowity Włodzimierz Lubański.
A jednak to zrobili i znów z małą pomocą sędziego. W drugiej połowie Francuz Roger Machin odgwizdał faul, który zdaniem wielu miał miejsce przed polem karnym, ale podyktował jedenastkę. Capello się nie pomylił. Po meczu o tej decyzji więcej się mówiło niż o wielkim sukcesie Górnika.
Dwaj przyjaciele ze Lwowa: Michał Matyas (po prawej) i Kazimierz Górski. Twórca największych sukcesów polskiej piłki najpierw podziwiał grę starszego kolegi z trybun stadionu Pogoni, a po wojnie pilnie uczył się od niego trenerskiego fachu.
Były w tym meczu aż dwie awarie oświetlenia i groźba ze strony delegata UEFA, że w wypadku kolejnej spotkanie zostanie przerwane. Na wznowienie gry piłkarze czekali ponad pół godziny. W dogrywce nikt nie zdołał trafić do siatki. O tym, kto zagra w wielkim finale, musiał rozstrzygnąć rzut monetą.
Włochom w tych rozgrywkach już raz przydarzyła się taka sytuacja. W 1/8 finału rywalizowali z PSV Eindhoven i wówczas to do nich uśmiechnął się los. Tym razem nie mieli szczęścia. Kapitan Górnika Stanisław Oślizło wybrał pillé (orła) i to na niego padło, gdy sędzia Machin znalazł monetę w trawie.
Po morderczych, trwających w sumie 330 minut trzech aktach niesamowitego spektaklu zabrzanie rzucili się sobie w objęcia. Komentujący mecz Jan Ciszewski krzyczał do mikrofonu: „Polska! Górnik! Brawo! Brawo! Proszę państwa, a więc sprawiedliwości stało się zadość! Kochani chłopcy, macie jednak szczęście!”.
W finale na Górnika czekali już piłkarze Manchesteru City. Tej przeszkody dzielny zespół Michała Matyasa nie zdołał pokonać. Na wiedeńskim Praterze, równo tydzień po meczu w Strasburgu, angielski zespół wygrał 2:1.