Janusz Kupcewicz, Erwin Wilczek, Jan Pieszko, Jan Gomola, Jerzy Kopa, Ryszard Grzegorczyk, Piotr Drzewiecki, Andrzej Zygmunt – lista wybitnych postaci polskiego futbolu, które odeszły od nas w minionych miesiącach, jest długa. W drugi dzień listopada będziemy jednak wspominać i tych, których nie ma z nami od dawna, a zmarli nieraz w tragicznych okolicznościach. Jak Henryk Bałuszyński (na zdjęciu po lewej), Adam Ledwoń (po prawej) i Krzysztof Nowak (w środku). Każdy z nich przyszedł na świat w pierwszej połowie lat 70., połączyła ich gra w eliminacjach mistrzostw świata 1998. Wszyscy odeszli przedwcześnie, w kwiecie wieku.
Najmłodszy z nich Krzysztof Nowak (rocznik 1975) pochodził z Warszawy, ale na szerokie wody wypłynął jako piłkarz Sokoła Pniewy – klubu z niewielkiej wielkopolskiej miejscowości, który w ekspresowym tempie awansował z okręgówki do pierwszej ligi. Po udanych występach w ekstraklasie wyjechał do Grecji, gdzie krótko grał w barwach Panachaiki Patras, potem wrócił do Polski, by podpisać kontrakt z ukochaną Legią, i właśnie jako jej piłkarz wyjechał na zgrupowanie kadry U23 do Ameryki Południowej. Podczas spotkania z olimpijską reprezentacją Canarinhos (1:3) on i Mariusz Piekarski zachwycili swoją grą niejakiego Juana Figera, menedżera Atlético Paranaense, który natychmiast złożył im propozycję przejścia do klubu z Kurytyby. Obaj zgodzili się i w ten sposób stali pierwszymi w historii polskimi piłkarzami w lidze brazylijskiej.
Z tego duetu większą sławę zyskał Piekarski, który poślubił byłą miss Brazylii, a potem grał jeszcze u boku samego Romário w słynnym Flamengo Rio de Janeiro. Piłkarsko jednak więcej osiągnął Nowak. Po dwóch latach spędzonych za oceanem przyjął ofertę Wolfsburga i przeniósł się do Niemiec, skąd bliżej mu było nie tylko w rodzinne strony, ale i do… reprezentacji. W Bundeslidze rozegrał ponad 80 spotkań i strzelił 10 goli. W drużynie narodowej trafił do siatki tylko raz, zresztą w debiucie. W zwycięskim meczu z Gruzją w eliminacjach francuskiego mundialu ustalił wynik na 4:1.
Zagrał w reprezentacji jeszcze dziewięć razy – po raz ostatni w październiku 1999 roku ze Szwecją w Solnie (0:2), w eliminacjach Euro 2000. Potem zaczął się jego dramat. W 2001 roku u piłkarza zdiagnozowano stwardnienie zanikowe boczne – chorobę, która objawia się zwiotczeniem i stopniowym zanikiem mięśni. Z pomocą klubu założono fundację jego imienia, ale podejmowane próby leczenia w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Holandii nie przyniosły rezultatu. Przykuty do wózka inwalidzkiego piłkarz odwiedził polską kadrę podczas mundialu 2002, a potem jeszcze uczestniczył w benefisie zorganizowanym przez działaczy Wolfsburga, podczas którego uroczyście go pożegnano. Zmarł 26 maja 2005 roku, w wieku niespełna 30 lat.
We wspomnianym meczu z Gruzją swoją jedyną bramkę w reprezentacji zdobył też Adam Ledwoń (rocznik 1974). Wychowanek Małejpanwi Ozimek w kadrze narodowej zadebiutował już w 1993 roku, za kadencji Andrzeja Stejlaua. Na regularne występy w biało-czerwonych barwach zawodnik GKS-u Katowice czekał jednak blisko cztery lata, do eliminacji mistrzostw świata we Francji. Zagrał w obu meczach z Włochami (0:0 i 0:3) i Gruzją (4:1 i 0:3), a także w chorzowskim spotkaniu z Anglią (0:2). Wykorzystał swoją szansę, bo wkrótce podpisał pierwszy kontrakt z zagranicznym klubem. Trafił do Bayeru Leverkusen, a potem był jeszcze piłkarzem Fortuny Köln, Austrii Wiedeń, Admiry Wacker Mödling, Sturmu Graz i Austrii Kärnten.
Miał opinię boiskowego twardziela, który nigdy nie cofał nogi i z determinacją walczył o każdą piłkę. Kibicom trudno było więc uwierzyć w wiadomość, którą podali dziennikarze Polsatu Sport przed meczem Szwajcaria – Turcja podczas Euro 2008. Turniej odbywał się w Austrii, więc grający tam na co dzień Adam Ledwoń podczas mistrzostw był ekspertem stacji. Tym razem do studia nie dotarł. Okazało się, że tego dnia targnął się na swoje życie.
W eliminacjach mundialu 1998 ważną rolę odegrał też Henryk Bałuszyński (rocznik 1972). Były piłkarz Górnika Zabrze, a wówczas VfL Bochum, wyszedł w podstawowym składzie na obie konfrontacje z Włochami, na wyjazdowe spotkanie z Anglią (1:2) i na mecz z Mołdawią (2:1) w Katowicach. Na Wembley to po jego podaniu pamiętną bramkę zdobył Marek Citko.
W stolicy Górnego Śląska sam strzelił gola, popisując się sprytnym uderzeniem z rzutu wolnego.
To była jego czwarta i ostatnia bramka w reprezentacji. W piłkę na profesjonalnym poziomie grał jeszcze przez pięć lat, a potem wrócił w rodzinne strony, gdzie zajął się biznesem. W Chudowie prowadził piekarnię, założył też firmę robiącą nadruki na odzieży. Regularnie grywał w drużynie oldbojów Gwiazdy Chudów. Zmarł niespodziewanie kilka miesięcy przed swoimi 40. urodzinami. Przyczyną był niezdiagnozowany wcześniej tętniak aorty.