Na boisku uwijały się gwiazdy światowego futbolu na czele z Michelem Platinim, Paolo Rossim, czy Zbigniewem Bońkiem, ale całe show i tak skradł niepozorny człowiek siedzący na trybunach. Niepozorny tylko z wyglądu, bo już wtedy był legendą „Solidarności” i symbolem walki z komunizmem. 28 września 1983 roku Lech Wałęsa przyszedł na stadion Lechii Gdańsk, która grała z Juventusem Turyn w Pucharze Zdobywców Pucharów. I jak na bohatera przystało został entuzjastycznie przywitany przez ludzi siedzących na trybunach. Wielu z nich zaczęło skandować zakazane wówczas przez PRL-owską propagandę słowo: „Solidarność”.
Wałęsa nigdy nie ukrywał, że jest kibicem Lechii, ale wtedy jego obecność na stadionie miała przede wszystkim wydźwięk polityczny. Kilka miesięcy wcześniej w Polsce zniesiono stan wojenny, ale władze komunistyczne uznawały przywódcę zdelegalizowanego związku zawodowego „Solidarność” wyłącznie za osobę prywatną. A wielu współpracowników Wałęsy wciąż siedziało w więzieniach lub ośrodkach internowania. Nic zatem dziwnego, że przybycie przewodniczącego „Solidarności” i jego kolegów na stadion we Wrzeszczu trzymano w pełnej konspiracji. Tak, by oszukać milicję i Służbę Bezpieczeństwa.
Mecz także przeszedł do historii. W Turynie Lechia przegrała aż 0:7, ale w rewanżu długo zanosiło się na sensację. Do 77 minuty kopciuszek prowadził z faworytem 2:1. W końcówce „Starej Damie” udało się, za sprawą Roberto Tavoli i Zbigniewa Bońka, strzelić dwa gole.
W zachodnich mediach obecność Wałęsy na meczu w Gdańsku stała się wielką sensacją. W PRL-owskiej propagandzie była natomiast tematem tabu. Ale Polacy wiedzieli swoje. I rozmawiali o tym w domach, kawiarniach i autobusach. A „dogrywka” wizyty Wałęsy na stadionie Lechii nastąpiła 5 października 1983 roku. Wtedy Norweski Komitet Noblowski przyznał przywódcy „Solidarności” pokojową Nagrodę Nobla. Tego nawet komunistyczni propagandyści nie mogli już przemilczeć.