Podobno ważniejsze od tego jak się zaczyna jest to, jak się kończy. Jednak w przypadku nowego selekcjonera reprezentacji Polski można powiedzieć, że oba aspekty są co najmniej tak samo ważne. Michał Probierz przejmuje bowiem drużynę narodową w trakcie trwających eliminacji mistrzostw Europy i aby myśleć o wywalczeniu bezpośredniego awansu do Euro 2024, po prostu musi wygrywać. Jego „szczęście” polega na tym, że w pierwszych dwóch spotkaniach przyjdzie mu się mierzyć, ze zdecydowanie niżej notowanymi rywalami.
Jednak jak już pokazał nie tak dawny mecz w Kiszyniowie, ani Wysp Owczych ani Mołdawii pod żadnym pozorem nie można lekceważyć. Tym bardziej, że przestrogą dla nowego sternika naszej kadry może być historia jego poprzedników, z których żaden od 2000 roku nie zdołał zwyciężyć w swoim debiucie.
Były szkoleniowiec m.in. Legii i Polonii Warszawa, a także członek sztabu kadry za czasów Antoniego Piechniczka, przejął reprezentację pierwszego dnia 2000 roku. I choć do historii przeszedł jako ten, który po 16 latach przełamał niemoc biało-czerwonych w walce o awans do najważniejszych imprez (wprowadził naszą drużynę narodową do mistrzostw świata 2002 w Korei Południowej i Japonii), na pierwszą wygraną w roli selekcjonera musiał czekać aż do siódmego spotkania! Jego debiut przypadł na okres trwającej w Polsce przerwy zimowej, kiedy prowadzona przez niego drużyna udała się na towarzyskie starcie do Kartageny. Trudno się dziwić, że w sytuacji, w której zgody na powołanie swoich piłkarzy nie wyraziły kluby z Niemiec, Francji i Holandii, będący w trakcie sezonu faworyzowani Hiszpanie nie pozostawili gościom złudzeń. Wygrali pewnie 3:0.
Zaledwie w pięciu spotkaniach reprezentację Polski jako selekcjoner prowadził Zbigniew Boniek. Były reprezentant kraju i wiceprezes PZPN objął drużynę narodową na starcie walki o przepustki na Euro 2004 w Portugalii. Zanim jednak nadeszła m.in. wstydliwa porażka z Łotwą 0:1 w Warszawie, „Zibi” zadebiutował w towarzyskim spotkaniu z Belgią w Szczecinie. Stadion Pogoni wypełnił się po brzegi, a blisko 20 tysięcy kibiców wierzyło, że po nieudanym azjatyckim mundialu, zobaczą odmienioną polską drużynę. Jednak mimo dobrego początku i szybkiego prowadzenia po golu Macieja Żurawskiego, mecz zakończył się remisem 1:1, który tylko potwierdził, jak dużo pracy czekało nowy sztab kadry. Jak pokazała nieodległa przyszłość – ta przygoda zakończyła się jednak bardzo szybko.
Jako piłkarz wrócił z medalem za zajęcie trzeciego miejsca z mundialu w Hiszpanii w 1982 roku. Wywalczył również dwa Puchary Polski z Legią Warszawa. Już jako trener, klub ze stolicy doprowadził do dwóch tytułów mistrzowskich i ćwierćfinału Ligi Mistrzów. W końcu Paweł Janas stanął przed zadaniem poprowadzenia drużyny narodowej. Celem jaki postawiły przed nim władze federacji nie był jednak sukces w trwających eliminacjach Euro 2004, a wywalczenie biletów na mundial do Niemiec dwa lata później (co się ostatecznie udało). Pierwszy mecz „Janosika” w nowej roli przypadł w lutym 2003 roku, kiedy to w Splicie bezbramkowo zremisowaliśmy z ekipą Chorwacji.
Dla wielu kibiców reprezentacji Polski to był prawdziwy szok. Niektórzy uważali, że ta kandydatura nie może przynieść naszej drużynie niczego dobrego, jednak prezes PZPN Michał Listkiewicz po mundialu w 2006 roku postanowił powierzyć nasz zespół – pierwszy raz od dziesięcioleci – obcokrajowcowi. Holender z sukcesami na ławce Ajaksu Amsterdam, Feyenoordu Rotterdam czy Realu Madryt, miał był tym, który w końcu otworzy przed Polakami bramy mistrzostw Europy. I ten cel udało mu się zrealizować. Zaczął jednak od falstartu. Wyprawa do Odense w sierpniu 2006 roku zakończyła się przegraną 0:2. Leo Beenhakker nie załamywał się jednak, bo jak sam przyznał: „po dwóch treningach nie da się zbudować zespołu”.
Awans na Euro w Austrii i Szwajcarii przedłużył przygodę selekcjonera z kraju tulipanów z naszą reprezentacją, jednak słabe wyniki w kolejnych miesiącach sprawiły, że pożegnał się z nią jeszcze w trakcie eliminacji mundialu w RPA, zaplanowanego na 2010 rok. Na dwa mecze zespół przejął trener tymczasowy, ale od początku było wiadomo, że Stefan Majewski nie będzie kontynuował swojej misji. Tę – zgodnie z oczekiwaniami kibiców i dziennikarzy – przed Euro 2012 w Polsce i Ukrainie powierzono Franciszkowi Smudzie. Co warte podkreślenia, „Franz” od nominacji w październiku 2009 roku, aż do pamiętnych mistrzostw Europy, był skazany wyłącznie na rywalizację w meczach towarzyskich, z których pierwszy odbył się na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. I zgodnie już z pewną tradycją, znów nie przyniósł zwycięstwa w debiucie selekcjonera. Biało-czerwoni ulegli Rumunii 0:1, a po meczu co złośliwsi obserwatorzy twierdzili, że tego wieczoru gorsza od naszych piłkarzy była tylko… murawa na stołecznym obiekcie.
Kolejny ulubieniec publiczności, choć jego wybór z pewnością nie był tak oczywisty jak poprzednika. Tak bowiem jak Franciszek Smuda pracował w wielu czołowych polskich klubach, osiągając sukcesy m.in. z Widzewem Łódź, Wisłą Kraków czy Lechem Poznań, a prowadząc również Legię Warszawa czy Zagłębie Lubin, Waldemar Fornalik był „królem” głównie na Śląsku (co zresztą kibice Ruchu Chorzów chętnie eksponowali na jednej z klubowych flag). Na swoim koncie nie miał jednak ani jednego mistrzostwa, a jego najlepszym wynikiem było drugie miejsce w lidze z „Niebieskimi” w sezonie 2011/12. Ostatecznie to jemu prezes Grzegorz Lato powierzył prowadzenie drużyny narodowej w eliminacjach MŚ 2014 w Brazylii, do których przygotowania rozpoczęły się już w sierpniu 2012 roku w Tallinie. I, mówiąc delikatnie, nie była to najbardziej udana premiera szkoleniowca. Nasi piłkarze po bardzo słabym meczu ulegli Estonii 0:1.
Blisko pięcioletnie rządy w sztabie reprezentacji Polski legendy krakowskiej Wisły, zostały zapamiętane jako „złoty” okres naszej drużyny narodowej. Osiągnięcia Adama Nawałki z biało-czerwonymi są bowiem niepodważalne: awans do dwóch wielkich turniejów – mistrzostw Europy we Francji i mistrzostw świata w Rosji, a także świetny turniej finałowy Euro nad Sekwaną, gdzie w 2016 roku biało-czerwoni otarli się o strefę medalową. Być może niewielu kibiców jednak pamięta, jak rozpoczynała się przygoda byłego trenera zabrzańskiego Górnika z kadrą. W listopadzie 2013 roku na Stadion Miejski we Wrocławiu przyjechali sąsiedzi ze Słowacji, którzy pewnie zwyciężyli 2:0. Nowego selekcjonera i jego piłkarzy opuszczających murawę żegnały więc gwizdy i buczenie ponad 40-tysięcznej publiczności. Na zaufanie kibiców musieli dopiero zapracować.
Selekcjonerem, który od 2000 roku pozostawił najlepsze wrażenie po swoim debiucie, był według wielu opinii kapitan drużyny wicemistrzów olimpijskich z Barcelony z 1992 roku. A, paradoksalnie, to właśnie Brzęczek miał przed swoim pierwszym meczem w nowej roli najtrudniejsze zadanie. Przede wszystkim dlatego, że od razu rywalizował w meczu o stawkę w nowo powstałych rozgrywkach Ligi Narodów UEFA. A biorąc pod uwagę wysoką pozycję w rankingu biało-czerwoni znaleźli się w gronie najlepszych ekip kontynentu i na „dzień dobry” udali się do Bolonii na mecz z Włochami. Spotkanie dość zaskakująco zakończyło się podziałem punktów (1:1), a trzeba zauważyć, że przy odrobinie szczęścia nasi piłkarze mogli pokusić się nawet o sprawienie jeszcze większej niespodzianki.
Brzęczek zrealizował postawiony przed nim cel. Wprowadził reprezentację Polski do Euro 2020. Ale w nietypowych okolicznościach, w trakcie pandemii koronawirusa, kiedy mecze odbywały się na pustych stadionach, a piłkarze raz po raz znajdowali się w kwarantannie, coraz głośniej zaczęto narzekać na postawę naszej drużyny w obliczu przełożonego o rok turnieju. W związku z tym prezes PZPN Zbigniew Boniek zdecydował się na niekonwencjonalny ruch i przed turniejem finałowym zdymisjonował selekcjonera, zespół powierzając Portugalczykowi Paulo Sousie. Zanim jednak były gracz m.in. Juventusu Turyn, Borussii Dortmund czy Interu Mediolan pojechał z biało-czerwonymi na turniej… rozpoczął eliminacje kolejnego mundialu. W Budapeszcie po szalonym meczu z Węgrami, Polacy – mimo, że przegrywali już 0:2 – zremisowali 3:3, a po końcowym gwizdku dużo mówiło się o ofensywnej i bezkompromisowej grze naszych piłkarzy.
Tak jak Jerzy Brzęczek został pozbawiony szansy poprowadzenia reprezentacji Polski w mistrzostwach Europy, tak Paulo Sousa sam – sensacyjnie – zrezygnował z pracy z naszą kadrą na ostatniej prostej walki o wyjazd na mundial do Kataru. Po zajęciu drugiego miejsca w grupie, Polaków czekały bowiem baraże, które ostatecznie (po wykluczeniu z rywalizacji Rosji) sprowadziły się do decydującego starcia ze Szwedami w Chorzowie. Wtedy na ławce gospodarzy siedział już trener powszechnie znany z wyjątkowej umiejętności realizacji postawionych celów. Zanim jednak „zadaniowiec” Czesław Michniewicz poprowadził biało-czerwonych do zwycięstwa nad Szwecją 2:0, w swoim debiucie – na Hampden Park w Glasgow zremisował towarzysko ze Szkocją 1:1.
Z dużej chmury… mały deszcz. Po Czesławie Michniewiczu (który na mundialu w Katarze doprowadził Polskę do 1/8 finału) nad Wisłą pojawił się selekcjoner z tzw. „światowego topu”. Portugalczyk Fernando Santos kojarzył się przede wszystkim z wywalczeniem z reprezentacją swojego kraju mistrzostwa Europy w 2016 roku, a także prowadzenia m.in. drużyny narodowej Grecji, FC Porto czy Benfiki. To pod jego wodzą nasi piłkarze znów mieli prezentować ofensywny, przyjemny dla oka i przede wszystkim skuteczny futbol. Ostatecznie jego kadencja okazała się dużym rozczarowaniem, a trenerski bilans na ławce biało-czerwonych zamknął się w trzech wygranych u siebie i trzech wyjazdowych porażkach. Już debiut 68-latka w Pradze zwiastował pewne problemy. Na otwarcie eliminacji Euro 2024 nasza drużyna uległa Czechom 1:3, dwa gole tracąc w ciągu zaledwie trzech pierwszych minut!
Selekcjonerskie debiuty w ciągu ostatnich blisko 24 lat nie były więc pasmem sukcesów szkoleniowców. Nie licząc pełniącego swoją funkcję tymczasowo Stefana Majewskiego (który kadrę prowadził w zaledwie dwóch, przegranych spotkaniach), pracę na ławce biało-czerwonych w tym czasie rozpoczynało jedenastu szkoleniowców, którzy w swoich premierowych meczach zanotowali pięć remisów i sześć porażek! Michał Probierz stoi więc przed zadaniem nie tylko przedłużenia naszych nadziei na bezpośredni awans na Euro 2024, ale również przerwania tej fatalnej serii. Wydaje się, że lepszego miejsca do jego realizacji niż Wyspy Owcze nie można sobie wymarzyć.