W sumie było ich trzydzieści cztery przeciwko dwudziestu czterem rywalom. Jedne przyniosły nam wielką chwałę i medale, jak zwycięstwo nad Brazylią (1:0) w 1974 roku czy pokonanie Francuzów (3:2) osiem lat później, inne dały powód do wstydu, jak porażka z Portugalią (0:4) w 2002 roku. Mecze Polaków na ośmiu mundialach w latach 1938-2018. Wsiądźmy więc w wehikuł czasu i przypomnijmy sobie te, które najmocniej zapisały się w pamięci kibiców znad Wisły.
O tym starciu przez lata dziadkowie opowiadali swoim wnukom, a ci kolejnym pokoleniom. Choć niewielu widziało je na własne oczy. Debiut biało-czerwonych na mistrzostwach świata odbył się bowiem w epoce przedtelewizyjnej, a kamera filmowa zarejestrowała ledwie kilka minut spotkania. Szkoda, bo widowisko było pierwszej klasy. Skazywany na pożarcie zespół Józefa Kałuży podjął walkę i niewiele brakowało, by wyeliminował znakomitą drużynę z Ameryki Południowej (rywalizowano wówczas systemem pucharowym). W regulaminowym czasie padł remis 4:4. Canarinhos potrzebowali dodatkowych 30 minut, żeby nas pokonać. „Jeśli ktoś powie, że Polacy nie potrafią grać w piłkę, napluję mu w twarz” – mówił potem brazylijski pomocnik Martim Silveira. Niezwykłego wyczynu dokonał Ernest Wilimowski, który jako pierwszy strzelił cztery gole w jednym meczu na mistrzostwach świata.
Na kolejny występ na mundialu biało-czerwoni czekali aż 36 lat, ale było warto, bo wrócili z turnieju z pierwszym w historii medalem. Zdobyli go po zwycięstwie w meczu o 3. miejsce, rewanżując się Brazylijczykom za porażkę w Strasburgu. Z tamtych mistrzostw mamy mnóstwo pięknych wspomnień, bo drużyna Kazimierza Górskiego we wspaniałym stylu pokonała Argentynę (3:2), Włochy (2:1), Szwecję (1:0) i Jugosławię (2:1), ale – paradoksalnie – do dziś najwięcej mówi się o starciu, które przyniosło nam jedyną w turnieju porażkę. Rozegrany we Frankfurcie nad Menem słynny „mecz na wodzie” okazał się parodią futbolu. Piłka co chwilę wpadała w kałużę, zawodnicy grzęźli w błocie lub ślizgali się po trawie – a stawką spotkania był w końcu awans do finału! W tych warunkach Polacy, których głównym atutem były szybkie kontrataki, nie mieli szans. Decydujący cios zadał nam Gerd Müller.
Cztery lata później biało-czerwoni polecieli na mundial jako jeden z głównych faworytów do zdobycia tytułu, jednak wrócili na tarczy. Selekcjonerem był wówczas Jacek Gmoch – świetny analityk, ale z wykształcenia inżynier, a tacy jak wiadomo lubią majstrować. No i pan trener majstrował ze składem. Każdy mecz fazy grupowej nasz zespół zaczynał w innym zestawieniu, piłkarze zmieniali pozycje (pomocnik Henryk Kasperczak dowiedział się na przykład, że teraz będzie grać na środku obrony), nikt nie mógł być pewny dnia ani godziny. Ten chaos udzielił się drużynie w otwierającym drugą fazę turnieju meczu z gospodarzami mundialu. Mogliśmy wygrać, ale rozdygotany Kazimierz Deyna nie wykorzystał karnego (sędzia przyznał go nam, gdy argentyński napastnik Mario Kempes wybił piłkę ręką z pustej bramki), a potem świetne okazje na gola zmarnowali Grzegorz Lato i Andrzej Szarmach. Jak pech, to pech.
„Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek? Tego nie wie nikt” – śpiewał Bohdan Łazuka. Sęk w tym, że po dwóch i pół meczu fazy grupowej hiszpańskiego mundialu nasz selekcjoner też nie miał pojęcia, co dalej począć. Najpierw bezbramkowo zremisowaliśmy z Włochami, potem taki sam wynik padł w konfrontacji z Kamerunem – i w kraju już szykowano się na przedwczesny powrót kadry narodowej z mistrzostw. Po pierwszej połowie meczu z Peru zmora o nazwie „zero zero” wciąż trzymała biało-czerwonych za gardło. I nagle stał się cud. W ciągu ledwie 22 minut nasz zespół zdobył pięć bramek z rzędu – jedną piękniejszą od drugiej! Zaczął Włodzimierz Smolarek, skończył jego imiennik Ciołek, a w międzyczasie do siatki trafili jeszcze Lato, Andrzej Buncol i Zbigniew Boniek. Ten ostatni po strzeleniu gola zaczął wygrażać pięścią jednemu z dziennikarzy, który wcześniej mocno go krytykował.
Powiecie: tyle było pięknych występów Polaków na mundialach, a wy znowu wspominacie porażkę. Owszem, ale mistrzostwa w Meksyku były o tyle specyficzne, że biało-czerwoni wygrali tam tylko raz (z Portugalią) i zdobyli tylko jedną bramkę. Najwięcej pochwał zebrali zaś nie po tamtym spotkaniu, a właśnie po starciu z Canarinhos w 1/8 finału, które zakończyło ich udział w turnieju. To był mecz z cyklu: wynik gorszy niż gra. Naprawdę mieliśmy pecha. Po strzałach piłkarzy w czerwonych koszulkach piłka trafiła w poprzeczkę i słupek, nie chciała wpaść do siatki nawet po efektownym uderzeniu przewrotką Bońka. Za to rywalom sędzia przyznał dwa rzuty karne – oba w dość kontrowersyjnych okolicznościach. Trener Piechniczek podał się do dymisji, życząc następcy, aby co najmniej powtórzył jego osiągnięcia: zdobycie medalu i dwukrotny awans do finałów MŚ. Na kolejny występ w turnieju czekaliśmy aż 16 lat.
Od tego meczu kadra Jerzego Engela zaczęła występ na pierwszym w historii mundialu rozegranym w Azji. Naszym rywalem byli współgospodarze turnieju, więc nad Wisłą wielu obawiało się, że możemy mieć przeciwko sobie nie tylko trybuny, ale także sędziów. Ostatecznie zaszkodziliśmy sami sobie – i to jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Pomysł, aby wykonanie narodowego hymnu a cappella powierzyć Edycie Górniak, okazał się katastrofalny w skutkach. „Mazurek Dąbrowskiego” miał zabrzmieć oryginalnie, a został wykonany tak dziwacznie, że zamiast zagrzać piłkarzy do boju, zupełnie ich zdeprymował. Szybcy, zwrotni i skoczni Koreańczycy zadali nam dwa ciosy, po których nie zdołaliśmy się podnieść. A potem był mecz o wszystko z Portugalią (0:4) i mecz o honor z Amerykanami (3:1). Tak narodziła się nasza nowa świecka futbolowa tradycja.
No właśnie. Mecz o wszystko. Taki zdarzył nam się ponownie cztery lata później, a rywala mieliśmy wyjątkowo trudnego – grających u siebie zachodnich sąsiadów, których nigdy wcześniej nie udało nam się pokonać. Turniej zaczęliśmy od porażki z Ekwadorem (0:2), więc kolejna przegrana oznaczała koniec marzeń o wyjściu z grupy. Drużynie Pawła Janasa prawie nikt nie dawał szans, a jednak… Mijały kolejne minuty i faworyzowani gospodarze nie potrafili strzelić nam gola, w czym największe zasługi miał fenomenalnie broniący Artur Boruc. Dramat zaczął się kwadrans przed końcem spotkania, gdy drugą żółtą i w konsekwencji czerwoną kartkę zobaczył Radosław Sobolewski. Niemcy przycisnęli jeszcze mocniej i w doliczonym czasie stało się – do siatki trafił Oliver Neuville. Wszystko przepadło. W meczu o honor pokonaliśmy Kostarykę (2:1).
I znów pauza, która tym razem trwała dwanaście lat. Biało-czerwonych nie udało się wprowadzić na piłkarskie salony ani Leo Beenhakkerowi, ani Waldemarowi Fornalikowi. Tej sztuki dokonał dopiero Adam Nawałka, który popłynął na fali sukcesu na Euro 2016, gdzie jego zespół dotarł do ćwierćfinału. Na mundialu w Rosji już tak różowo nie było. Zaczęło się od katastrofy w starciu z Senegalem (1:2), potem łomot spuścili nam Kolumbijczycy (0:3) i właściwie można było się pakować. Gdyby nie to, że został jeszcze mecz Japonią. O tym, jak wyglądał, chcielibyśmy pewnie zapomnieć, ale się nie da. Widok dwóch drużyn, które w końcówce kopią piłkę wszerz boiska lub do tyłu, grając na utrzymanie wyniku (porażka 0:1 dawała naszym rywalom awans z grupy), był wyjątkowo przykry. Wygraliśmy, ale niesmak pozostał. Oby występ naszych Orłów w Katarze zatarł to niemiłe wrażenie.