To będzie długa podróż – którą odbędziemy pociągiem, parowcem, a na koniec automobilem – ale zanim ją rozpoczniemy, przenieśmy się na chwilę do stolicy Rzeczpospolitej Roku Pańskiego 1919. To tam kilka dni przed Wigilią ponad trzydzieści polskich klubów sportowych, wśród nich Cracovia, Wisła Kraków, Pogoń Lwów, Polonia Warszawa, Warta Poznań i Łódzki KS, powołało do życia PZPN. Stowarzyszenie miało się zająć w pierwszej kolejności organizacją rozgrywek ligowych, ale szybko postawiło sobie jeszcze jeden cel: utworzenie reprezentacji narodowej, która weźmie udział w igrzyskach.
Czas naglił, bo do rozpoczęcia olimpiady zostało ledwie osiem miesięcy, a drużyna nie miała ani trenera, ani zawodników. W marcu udało się wreszcie znaleźć szkoleniowca, który podjął się trudnego zadania. Był nim George Burford, sprowadzony specjalnie z ojczyzny futbolu, Anglii. Brytyjczyk przyjechał do Krakowa i tam wyselekcjonował najlepszych polskich piłkarzy. W maju udało się im rozegrać dwa sparingi z reprezentacją Lwowa, a na lato – tuż przed wyjazdem na igrzyska – zaplanowano oficjalny debiut biało-czerwonych na arenie międzynarodowej. Mecze z Austrią, Czechosłowacją i Węgrami miały dać ostateczną odpowiedź, kto 28 sierpnia 1920 roku wybiegnie na murawę stadionu w Antwerpii przeciw gospodarzom igrzysk.
Niestety, żadne z tych spotkań nie doszło do skutku. Ze względu na postępującą agresję bolszewicką na nasze ziemie piłkarze trafili w kamasze i zamiast walczyć o medale, bronili ojczyzny. Na swój inauguracyjny występ w koszulce z orłem na piersi ci, którzy przeżyli wojnę, musieli poczekać ponad rok – do grudnia 1921. I właśnie od tej daty liczy się pierwsza, trwająca 161 dni strzelecka niemoc biało-czerwonych. Nie udało im się trafić do siatki ani w swoim debiucie – z Węgrami w Budapeszcie (0:1) – ani pięć miesięcy później w Krakowie, gdzie doszło do rewanżu z Madziarami (0:3). Odczarowali bramkę rywali dopiero w Sztokholmie, gdzie na towarzyski mecz zaprosili ich Szwedzi.