„Lepiej jest podróżować z nadzieją niż przybyć do celu” – tak twierdził Robert Louis Stevenson. Szkocki pisarz, autor między innymi „Wyspy skarbów”, wiedział, co mówi, często bowiem czas spędzony w trasie okazuje się przyjemniejszy od samego pobytu. Parę razy przekonali się o tym nasi piłkarze, których los rzucał do odległych krajów. Oto dziesięć meczów rozegranych przez reprezentację Polski tam, gdzie nie dotarł niejeden obieżyświat.
Trzecie co do wielkości miasto w Indiach. Mieszka w nim około 15 milionów ludzi, a więc mniej więcej tyle, ile u nas w trzech największych… województwach. Dlaczego umówiliśmy się z Argentyńczykami na mecz w samym sercu Azji? To proste: oba zespoły przyjechały tam, aby wziąć udział w turnieju o Złoty Puchar Nehru. Starcie trzeciej drużyny globu z ekipą, która dwa lata później sięgnęła po mistrzostwo świata, zakończyło się polubownym remisem. Gola dla biało-czerwonych strzelił Andrzej Buncol.
Jedno z największych centrów finansowych świata i najdroższe miasto na kuli ziemskiej pod względem kosztów wynajmu mieszkania. Dziś należy do Chin, ale kiedy odbył się ten mecz, było jeszcze pod protektoratem brytyjskim. Polacy i Japończycy przylecieli tam na turniej o Puchar Carlsberga i trafili na siebie w półfinale. Dostaliśmy od Azjatów ciężki łomot, co było szczególnie przykre dla debiutującego w roli selekcjonera Władysława Stachurskiego. Trzy miesiące później zwolniono go z funkcji trenera narodowej kadry.
Tym razem biało-czerwonych rzuciło do Ameryki Południowej. Słowo „rzuciło” nie padło tu bez kozery, bo lot do stolicy Paragwaju przebiegał z problemami. „Momentami bujało tak solidnie, że się człowiekowi wywracał żołądek na drugą stronę” – relacjonował specjalny wysłannik „Przeglądu Sportowego” Maciej Polkowski. Nic dziwnego, że po takiej przygodzie nasi piłkarze przez 90 minut meczu byli mocno rozkojarzeni. Stracili cztery gole, a mogli dwa razy więcej.
Oba zespoły musiały pokonać kawał drogi, aby się ze sobą zmierzyć. Z Warszawy do stolicy Tajlandii jest bowiem 8086 kilometrów, a z Wellington o półtora tysiąca kilometrów dalej. Celem podróży znów był turniej towarzyski, tym razem o Puchar Króla, a stawką spotkania – trzecie miejsce. Ostatecznie zajęli je Polacy, pokonując ekipę z Antypodów po serii rzutów karnych 5-4. W tym meczu debiut w koszulce z orłem na piersi zaliczył Michał Żewłakow, który potem długo dzierżył rekord pod względem liczby występów w reprezentacji. Zagrał w niej 102 razy.
Skoro jesteśmy w Azji Mniejszej, to na myśl przychodzą nam przede wszystkim pustynie. Tymczasem nazwa Rijad oznacza po arabsku „miejsce ogrodów i drzew”. Stolica Arabii Saudyjskiej wbrew pozorom jest bardzo zielona – i taka też była murawa, po której piłkarze obu drużyn biegali w tamten upalny (32 stopnie Celsjusza!) marcowy wieczór. Bohaterem spotkania okazał się strzelec dwóch bramek Łukasz Sosin. Na mistrzostwa świata do Niemiec, które zaczęły się trzy miesiące później, jednak nie pojechał. Trener Paweł Janas postawił na Grzegorza Rasiaka.
Pół roku potem biało-czerwoni znów wylądowali na Półwyspie Arabskim, ale już pod wodzą innego szkoleniowca. Po nieudanym występie na mundialu Janasa zastąpił Leo Beenhakker. Holender postanowił zrobić przegląd kadr i powołał na ten mecz sporo debiutantów, z których najlepiej zaprezentował się Bartłomiej Grzelak, strzelec dwóch goli. Niestety, spotkanie nie wzbudziło większego zainteresowania miejscowych kibiców. „Nowoczesny, ogromny stadion świecił pustkami. Na trybunach 50-tysięcznego obiektu zasiadło ledwie 1000 widzów” – relacjonował portal dziennik.pl.
Tu nas jeszcze nie było! Dokładnie rok przed rozpoczęciem mistrzostw świata reprezentacja Polski miała okazję zmierzyć się z gospodarzami turnieju, którzy wówczas przygotowywali się do występu w Pucharze Konfederacji. Zrobili w nim potem małą furorę, walcząc jak lwy z Brazylią (0:1) i Hiszpanią (w meczu o 3. miejsce przegrali 2:3 po dogrywce). Pierwsza w historii wyprawa biało-czerwonych do kraju Nelsona Mandeli nie była udana. Wrócili na tarczy, a ich grę poddano w mediach ostrej krytyce.
Mecz odbył się 20 stycznia na Kompleksie Sportowym… 5 grudnia. W Azji popularne jest nadawanie stadionom imion od dat ważnych wydarzeń, a na ten dzień przypadają urodziny króla Tajlandii, Bhumibola Adulyadeja. Trudne nazwisko? Bez przesady… Spójrzmy na skład gospodarzy. Znaleźli się w nim na przykład: Keerati Keawsombat, Kawin Thammasatchanon czy Rangsan Viwatchaichok. Słuchanie polskiego komentarza do tego meczu to czysta przyjemność.
Właśnie po tym spotkaniu Michał Żewłakow został samodzielnym rekordzistą pod względem liczby występów w narodowej kadrze. Zagrał w niej po raz 101., wyprzedzając Grzegorza Latę. Miało to wymiar symboliczny, bo mecz odbył się w mieście, gdzie w 1976 roku przyszły prezes PZPN sięgnął po srebrny medal olimpijski. Nowy rekordzista świętował tak hucznie, że po powrocie do kraju został odsunięty od reprezentacji. Trenerowi Franciszkowi Smudzie nie spodobało się jego zachowanie w samolocie z Montréalu do Warszawy.
Na koniec jeszcze jedna podróż: z Ameryki Północnej aż do wschodniej Azji. Prawie dekadę po fatalnym występie na mundialu 2002 biało-czerwoni wrócili na Półwysep Koreański, aby zrewanżować się gospodarzom za porażkę 0:2. Bohaterem spotkania okazał się ten, który z początku najgłośniej krytykował pomysł wyjazdu w środku sezonu na drugi kraniec świata. Jakub Błaszczykowski miał udział przy golu Roberta Lewandowskiego, a potem sam trafił do siatki, ustalając wynik. I jeszcze jedna egzotyczna ciekawostka: ten mecz po raz pierwszy sędziował Polakom arbiter z Bahrajnu. Tego państwa nasza reprezentacja jeszcze nie odwiedziła – ale kiedyś, kto wie?