Z Anglikami zawsze były problemy. Ich „splendid isolation” także w futbolu miała się całkiem dobrze. Wystarczy przypomnieć, że reprezentacja tego kraju zadebiutowała w mistrzostwach świata dopiero dwadzieścia lat po premierowym turnieju w Urugwaju (1930). A jak już Anglicy wystartowali, to się… skompromitowali. No bo jak inaczej skomentować porażkę 0:1 ze Stanami Zjednoczonymi na brazylijskim mundialu? Przed tym spotkaniem dziennikarze z Wysp Brytyjskich pisali, że są tylko dwie nacje, które nie potrafią grać w piłkę: Eskimosi i Amerykanie. Polacy grali wtedy lepiej od Eskimosów, ale nie na tyle, by dostąpić zaszczytu zmierzenia się z „ojcami futbolu”. Do pierwszego starcia doszło dopiero w 1966 roku. Z 20 dotychczasowych meczów, aż 18 było spotkaniami o punkty. Wygraliśmy tylko raz, ale wszystkie spotkania miały niepowtarzalną otoczkę, historię i dramaturgię. Warto je przypomnieć.
Styczniowy termin wybitnie nam nie sprzyjał, ale kto by nie chciał zagrać w ojczyźnie futbolu i to z gospodarzami mistrzostw świata 1966? Na stadionie Goodison Park w Liverpoolu Polacy sensacyjnie prowadzili aż do 74. minuty. A zdobywca gola Jerzy Sadek dostał propozycję przejścia do Evertonu za 100 tysięcy funtów. W czasach PRL-u Władysława Gomułki taki transfer nie był jednak możliwy.
Na początku lipca Anglicy złożyli nam rewizytę i wygrali na Śląskim po golu Rogera Hunta. Kilka tygodni później niemal w tym samym składzie zostali mistrzami świata. W Chorzowie sędzią był znany arbiter i… dziennikarz Istvan Zsolt. Węgier miał także prowadzić finał MŚ’66 Anglia – Niemcy, ale podobno Wyspiarze sprzeciwili się temu, pamiętając go właśnie ze spotkania z Polską.
To był mecz o być, albo nie być dla… Kazimierza Górskiego. Na starcie eliminacji MŚ 1974 biało-czerwoni przegrali z Walią (0:2), a porażka w Chorzowie definitywnie przekreślała nasze szanse na awans. Górski zapowiedział, że w przypadku niepowodzenia zrezygnuje z prowadzenia drużyny narodowej. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć do dziś trwają spory, kto strzelił pierwszego gola: Jan Banaś czy Robert Gadocha? Drugiego dołożył Włodzimierz Lubański ośmieszając przy okazji ostoję angielskiej defensywy Bobby’ego Moore’a. Niestety kilka minut później kontuzjowany kapitan biało-czerwonych został zniesiony z boiska. Do reprezentacji wrócił dopiero po prawie trzech latach. Do szczytowej formy nie wrócił już nigdy.
Dziennik „The Times” umieścił gola Jana Domarskiego na liście 50 najważniejszych bramek w historii futbolu. Jeśli olimpijskie złoto Polaków (1972) zostało przyjęte na Zachodzie z dużą rezerwą (turniej piłkarski na Igrzyskach był wtedy uważany za „mistrzostwa krajów socjalistycznych”), to remis na Wembley był już sensacją na skalę światową. Dla nas to właściwie początek najlepszej dekady w historii polskiego futbolu. Dla Anglików początek dekady… najgorszej. W tym czasie Wyspiarzom nie udało się zakwalifikować na dwa mundiale z rzędu (1974, 1978). To do dziś wydarzenie bez precedensu w historii angielskiego futbolu.
„Kocham Cię Polsko!” – mógłby powiedzieć Gary Lineker. I wcale nie chodzi o tytuł pewnego popularnego programu telewizyjnego, ale mecz, który odbył się na meksykańskim mundialu. W piekle Monterrey Anglik ustrzelił hat-tricka, choć wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby Zbigniew Boniek, na początku spotkania wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem. Później trafiał już tylko Lineker. Trzy gole z Polską to połowa strzeleckiego dorobku byłego krykiecisty w tym turnieju. A tytuł króla strzelców mistrzostw świata zaowocował transferem Anglika do Barcelony.
Nowy selekcjoner (po mundialu w Meksyku Wojciech Łazarek zastąpił Antoniego Piechniczka), ale wynik taki jak w Monterrey. I znowu ostre strzelanie rozpoczął Lineker. Dla Łazarka był to zresztą pożegnalny mecz w roli trenera kadry. Starcie na Wembley odbyło się 3 czerwca, a dzień później w naszym kraju miały miejsce pierwsze, częściowo wolne, wybory do sejmu i senatu. W nich obóz solidarnościowy zdecydowanie pokonał przedstawicieli reżimu komunistycznego. I to znacznie wyżej niż Anglicy wygrali z nami na Wembley.
Po tym strzale huk był taki, jak w trakcie sylwestrowych fajerwerków. Niestety, piłka po atomowym uderzeniu Ryszarda Tarasiewicza odbiła się od poprzeczki i nie wpadła do siatki. Tym razem szczęście było po stronie Petera Shiltona. Ale wcześniej angielski bramkarz bronił jak z nut i to jemu koledzy zawdzięczają bezbramkowy remis na Śląskim. Jednak eliminacje MŚ 1990 zostały przez nas przegrane znacznie wcześniej.
- Ze stadionu Wembley wita Państwa Dariusz Ciszewski! – tak transmisję kolejnego starcia z Wyspiarzami rozpoczął …. Dariusz Szpakowski. Mecz w eliminacjach Euro 1992 odbył się dokładnie w rocznicę legendarnego spotkania z 1973 roku. Stąd znany komentator chciał zgrabnie nawiązać do swojego słynnego poprzednika Jana Ciszewskiego. Ale wyszło jak wyszło… Wyniku drużyny Kazimierza Górskiego nie powtórzyła także kadra Andrzeja Strejlaua. Broniliśmy się dzielnie niemal przez 40 minut, ale po zagraniu ręką przez Zbigniewa Kaczmarka sędzia podyktował „jedenastkę”, a Lineker wiedział co robić w takiej sytuacji. „Nieźle, ale… Europa ucieka!” – skomentował w punkt naszą porażkę tygodnik „Piłka Nożna”.
- Mam nadzieję, że niedługo dorównamy naszym rugbystom, którzy właśnie zdobyli wicemistrzostwo świata – powiedział po meczu trener Anglików Graham Taylor. Selekcjoner biało-czerwonych Andrzej Strejlau nie mógł użyć równie spektakularnego porównania, bo na początku lat 90. przedstawiciele żadnej z naszych gier zespołowych nie odnosili takich sukcesów. Najbliżej byli właśnie piłkarze, ale finalistami Euro 1992 mogli poczuć się tylko przez 20 minut, gdy wygrywali z Anglią, a Irlandia przegrywała z Turcją. Niestety, na stadionie w Poznaniu po raz ostatni skarcił nas Gary Lineker.
Strzelił tylko jednego gola w reprezentacji, ale za to komu i gdzie: Anglikom na Śląskim. Dariusz Adamczuk chyba już na zawsze będzie kojarzony właśnie z tym trafieniem. Tak jak Marek Leśniak z fatalnym pudłem - chwilę po tym, gdy angielski bramkarz Chris Woods podał mu piłkę wprost pod nogi. Okrzyk Dariusza Szpakowskiego: „O Jezus Maria!” niósł się wtedy po wielu polskich domach. Do wygranej zabrakło sześciu minut, a rezerwowy gości Ian Wright miał niestety lepiej nastawiony celownik niż Leśniak.
To była okropna jesień w polskim futbolu. Porażka goniła porażkę, a wszystko zaczęło się od gładkiego 0:3 na Wembley. Emocje skończyły się właściwie już po pięciu minutach, gdy Les Ferdinand otworzył wynik. Drugiego gola strzelił Paul Gascoigne - świetny piłkarz i równie zdolny… skandalista. O jego wyskokach, nie tylko alkoholowych, często pisały angielskie bulwarówki. Na amerykański mundial jednak nie pojechał. Grupę wygrali bowiem rewelacyjni Norwegowie przed Holendrami. „Gazza” turniej oglądał w telewizji. I zapewne w pubie.
Wystarczyło mu siedem minut, by zostać sportowcem 1996 roku. Tylko tyle czasu potrzebował Marek Citko na zwycięstwo w plebiscycie TVP. W głosowaniu audiotele strzelec gola na Wembley pokonał aż siedmiu mistrzów olimpijskich z Atlanty. W tym samym roku Alan Shearer został trzecim piłkarzem w plebiscycie FIFA i trzecim w Europie w plebiscycie tygodnika „France Football”. W bezpośrednim pojedynku z Citką górą był jednak Anglik, który na Wembley dwukrotnie pokonał Andrzeja Woźniaka.
Druga selekcjonerska przygoda Antoniego Piechniczka z reprezentacją Polski kończyła się w smutnym nastroju. To był nasz najgorszy mecz z Synami Albionu na własnym boisku. Porażka mogła być jeszcze wyższa, ale Shearer okazał się dżentelmenem w angielskim stylu i nie wykorzystał rzutu karnego. Eliminacje mundialu 1998 kończyliśmy jednak w fatalnych humorach.
To miało być nowe otwarcie w wykonaniu Janusza Wójcika, a skończyło się jak za poprzednich selekcjonerów. Dzień wcześniej młodzieżówka Pawła Janasa przegrała z angielskimi rówieśnikami aż 0:5. „Wójt” przestraszył się powtórki i na Wembley grało w pewnym momencie aż siedmiu (!) nominalnych obrońców, w tym Jacek Bąk na środku pomocy. Niewiele to dało, bo trzy gole, w tym jednego ręką, strzelił Paul Scholes. A Jerzy Brzęczek został trzecim reprezentantem Polski, który zdobył bramkę na Wembley.
Po raz czwarty zremisowaliśmy z Wyspiarzami na własnym bosku. Tym razem stawką był awans na Euro 2000. Na stadionie Legii mogliśmy nawet wygrać, ale piłkę meczową zmarnował Radosław Gilewicz. Na człowieka do zadań specjalnych Wójcik wytypował Tomasza Iwana. Selekcjoner kazał mu pilnować słynnego Davida Beckhama, a Polak słownie prowokował Anglika. – Powiedziałem mu coś o jego żonie Victorii (wówczas wokalistce znanego zespołu Spice Girls – przyp. red.). Co dokładnie? Niech to zostanie moją tajemnicą – opowiadał po latach Iwan.
W eliminacjach do niemieckiego mundialu trafiliśmy na aż trzy drużyny z Wysp Brytyjskich: Irlandię Północną, Walię i Anglię. Z tą ostatnią znów zagraliśmy na Śląskim. Drużyna Pawła Janasa strzeliła nawet dwa z trzech goli, ale Arkadiusz Głowacki trafił niestety do własnej bramki. Na pocieszenie pozostał nam kapitalny gol Macieja Żurawskiego.
Biało-czerwoni zagrali w Teatrze Marzeń, ale marzeń, choćby o remisie, nie udało się osiągnąć. W Manchesterze gole dla gospodarzy strzelały takie gwiazdy angielskiego futbolu jak Michael Owen i Frank Lampard. Przedzielił je Tomasz Frankowski, który rok później trafił do Wolverhampton. Ale kariery w Anglii nie zrobił, skończyło się na zaledwie 16 meczach dla Wilków.
Anglicy przyjechali na mecz, a trafili na… basen. Cóż z tego, że narodowy. Skutki niezasunięcia dachu nad stadionem okazały się opłakane. Murawa Narodowego została doszczętnie zalana przez ulewę, a kibice mogli sobie pobiegać po boisku nucąc „deszczową piosenkę” i uciekając przed porządkowymi. Piłkarze zagrali dzień później, ale znowu skończyło się tradycyjnym podziałem punktów. Już piątym w historii naszych meczów z Anglią na własnym boisku.
„Mężczyźni na mundial, chłopcy do domu”. Już wynik sugeruje, w której z ról obsadzili dziennikarze „Przeglądu Sportowego” obie drużyny, dając taki właśnie tytuł. Nie pomogło wsparcie 20 tysięcy polskich gardeł dopingujących biało-czerwonych na Wembley. Kadra Waldemara Fornalika, dla którego był to pożegnalny mecz w roli selekcjonera, grała już wtedy tylko o honor. Szans na mundial już nie było. Anglicy na turnieju w Brazylii kariery nie zrobili. Odpadli po fazie grupowej, przegrywając rywalizację m. in. z rewelacyjną Kostaryką.
Jan Domarski, Marek Citko, Jerzy Brzęczek. Lista polskich strzelców w meczach z Anglią na Wembley nie jest długa. W ostatnim dniu marca tego roku do tego zacnego grona dołączył Kuba Moder. Niestety, celny strzał pomocnika biało-czerwonych nie dał nam w „Świątyni Futbolu” nawet punktu. Drużyna Paulo Sousy jechała na mecz w el. MŚ z duszą na ramieniu. Nie tylko dlatego, że grała z faworytem grupy. W naszej drużynie zabrakło przecież, kontuzjowanego trzy dni wcześniej w starciu z Andorą, Roberta Lewandowskiego. Ale nawet bez kapitana i największej gwiazdy biało-czerwoni mogli powtórzyć wynik z 1973 roku. Gospodarze nie zagrali wielkiego meczu, a o ich wygranej rozstrzygnęły gole Harry’ego Kane’a z karnego oraz jego imiennika Maguire’a. To drugie trafienie zabolało szczególnie, bo zostało zdobyte na pięć minut przed końcem meczu. O tym jak trudno strzelić gola Wyspiarzom przekonali się ich kolejni rywale. W siedmiu następnych meczach, po starciu z Polską, ta sztuka nie udała się Austriakom, Rumunom, Chorwatom, Szkotom, Czechom, Niemcom i Ukraińcom. Sposób na angielskiego bramkarz znalazł dopiero Duńczyk Mikkel Damsgaard w półfinale mistrzostw Europy. Tym bardziej należy docenić wyczyn Modera, choć niestety, punktów nam to nie dało.