Było ich dokładnie 117. Tylu piłkarzy zagrało w ośmiu występach biało-czerwonych w mistrzostwach świata. I potencjalnie każdy z nich nosił w plecaku marszałkowską buławę. Tylko nie każdy był w stanie ją wyciągnąć. Ale my i tak z tego zacnego grona wybraliśmy mundialową jedenastkę wszech czasów. I ostrzegamy, że nasz wybór jest subiektywny. Ale z drugiej strony jaki ma być? Przy układaniu drużyny marzeń kierowaliśmy się bardziej matematyką niż sercem. Dla nas „biletem wstępu” do tego dream teamu było to co w sporcie najważniejsze, czyli wynik. Nic dziwnego, że wirtualne powołania dostali ci, którzy z mundiali wracali z medalami. Ale dość wyjaśnień. Niech ta drużyna marzeń wreszcie rozpocznie mecz!
„Tomek” czy „Młynarz”? Wybór bramkarza ograniczał się do tych dwóch nazwisk. Tomaszewski i Młynarczyk grali na dwóch mundialach, obaj z jednego z nich przywieźli medal. Kogo zatem wybrać? Zdecydowaliśmy się na „człowieka, który zatrzymał Anglię”, chociaż może każdy z nich powinien zagrać po 45 minut? Ale żarty na bok. Za „Tomkiem” przemawiał jeden niebagatelny atut – dwa rzuty karne obronione na mundialu w 1974 roku. Tomaszewski tak skutecznie postawił „niewidzialną ścianę naszych pragnień” (cytując znanego komentatora), że Szwed Tapper i Niemiec Hoeness kompletnie zgłupieli. I Polak został pierwszym bramkarzem w historii mundiali, który obronił dwie „jedenastki”. Dopiero 28 lat później ten wyczyn powtórzył Amerykanin Brad Friedel.
Prawa obrona to domena największego melomana w reprezentacji „Orłów” Górskiego. On namiętnie zbierał płyty, bo kochał dobrą muzykę, a kibice kochali jego. Szczególnie fani Wisły Kraków, w której ma dziś status klubowej legendy. Ale Szymanowski to przede wszystkim szybki, dynamiczny i ofensywny obrońca. Jego rajdy prawą stroną boiska (choć z powodzeniem mógł zagrać na lewej stronie defensywy) siały popłoch wśród rywali. Z równym powodzeniem bronił także dostępu do własnej bramki. Zagrał na dwóch mundialach (1974, 1978), a tego pierwszego przywiózł medal. Szkoda, że Antoni Piechniczek, na ostatniej prostej przygotowań do Espana’82, „odstrzelił” właśnie Szymanowskiego. Bezpowrotnie uciekła szansa na kolejne trofeum.
Mógł być reklamą każdej szanującej się firmy ubezpieczeniowej. Gorgoń to bowiem pewność i zaufanie na środku defensywy. Imponujące warunki fizyczne poparte uderzeniem jak z armaty. Tego nie da się wyćwiczyć, z tym trzeba się urodzić. Kto nie widział jego goli strzelonych Haiti (MŚ 1974), czy NRD (igrzyska 1972), to znaczy, że nic nie widział. I jak najszybciej powinien nadrobić zaległości. Internetowa Biblioteka Piłkarstwa Polskiego PZPN jest w końcu „czynna” 24 godziny na dobę.
Jeśli o kimś, oprócz premiera Tadeusza Mazowieckiego, można by powiedzieć „siła spokoju” to z pewnością o Żmudzie. A jego opanowanie i zimna krew to na środku obrony atuty nie do przecenienia. Flegmatyczny aż do przesady, potrafił „wyczekać” każdego napastnika świata. Minięcie Żmudy lub pojedynek z nim bark w bark, to było wyzwanie dla każdego boiskowego twardziela. Ale rzadko który „harcownik” mógł dorównać Panu Władkowi. Nic dziwnego, że Żmuda był pewniakiem u kolejnych selekcjonerów. I stąd wzięła się jego rekordowa liczba spotkań na mundialach wśród polskich graczy.
Kto na lewej obronie? Wiernych fanów ma nieżyjący już niestety Adam Musiał. Ale my zdecydowaliśmy się na równie walecznego i nie mniej charakternego Stefana Majewskiego. Za jego nominacją przemawia gol wbity Francuzom na mundialu w 1982 roku. I to w starciu o 3. miejsce. Takie trafienie w piłkarskim CV zostaje na zawsze i wciąż robi wrażenie. Ponadto Majewski imponował przygotowaniem fizycznym, twardością i nieustępliwością. Takich piłkarzy się kocha, takich piłkarzy się hołubi.
Ten Walduś wcale nie był „Kiepski”. Wręcz przeciwnie. Imponował niesamowitą pracowitością, uporem i skromnością. Czyli tymi cechami, z których znani są ludzie ze Śląska. Był po prostu wzorem defensywnego pomocnika. W świecie 10 Muzy mówiłoby się o nim, że jest wybitnym aktorem drugoplanowym. Ale tacy aktorzy, też przecież dostają Oscary. Dla Matysika takim Oscarem był medal mundialu 1982. Szkoda, że ten niesamowity wysiłek jaki włożył w bieganie w hiszpańskim słońcu odbił się na jego zdrowiu. Ale najważniejsze, że wygrał także z poważną chorobą.
W szkole połowa nauczyciela za nim przepadała, a połowa wybitnie go nie lubiła. I z takim „rozdwojeniem jaźni” w stosunku do swojej osoby stykał się do końca piłkarskiej kariery. Ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Wiedział co chce w życiu osiągnąć i konsekwentnie do tego dążył. Także dzięki tym cechom charakteru był na trzech mundialach. Z tego hiszpańskiego wrócił z medalem i mianem jednego z najlepszych graczy turnieju. A jego trzy gole wbite Belgom w meczu na Camp Nou w Barcelonie, to wciąż największy popis polskiego piłkarza na mundialowych arenach.
I w ten sposób doszliśmy do króla. Króla środka pola. To jeden z tych piłkarzy, których bardziej ceniono za granicą niż w Polsce. Obcokrajowcy zachwycali się jego techniką, przeglądem pola, kapitalnymi strzałami. Nasi kibice często narzekali, że „Kaka” celowo spowalnia grę, holując piłkę. Ale Deyna wiedział co robi. Miał genialne wyczucie boiskowych wydarzeń, których często nie dostrzegali zwykli śmiertelnicy. Po mundialu w 1974 roku trafił do najlepszej jedenastki turnieju, a później na najniższy stopień podium prestiżowego plebiscytu „France Football”. Cztery lata później argentyńskie tango już mu nie wyszło. W meczu z gospodarzami MŚ nie wykorzystał karnego, a po przegranym starciu z Brazylią zakończył reprezentacyjną karierę. Ale pamięć o genialnym piłkarzu została. Bo legendy nie umierają.
Czas na drugiego króla. Nie tylko króla strzelców MŚ w 1974 roku, ale w ogóle polskiego króla mundiali. Jego liczby w mistrzowskich turniejach są niesamowite. Z wielką przewagą prowadzi w klasyfikacjach najlepszego strzelca i asystenta. Z szybkiego jak wiatr, przebojowego i dynamicznego napastnika jakiego świat poznał w RFN (1974), stopniowo zmieniał się w rozważnego i doświadczonego gracza na turnieju w Hiszpanii. Tylko jedno się nie zmieniło. Nieustannie harował jak wół na całym boisku. A nagrodą były dwa mundialowe medale za 3. miejsce. Czapki z głów!
Podobno miał zostać tancerzem, ale wolał „tańczyć’ z rywalami na boisku. Szczególnie lubił przepychanki z obrońcami i to w pojedynkach główkowych. Mogą coś na ten temat powiedzieć Włosi, bo gol jakiego strzelił Dino Zoffowi na mundialu 1974, to wciąż klasyka gatunku. Zasłyną z tego, że po jednym z goli cieszył się mocno nietypowo, a po innym… w ogóle się nie cieszył. Oba strzelił na mundialach. Tego pierwszego z Peru (1978), a nietypowa „cieszynka” Szarmacha przeszła do historii. Drugiego zdobył z Francją w meczu o 3. miejsce (1982). To trafienie przyjął spokojnie, wiedząc, że ten mecz i ten gol to jego pożegnanie z reprezentacją i mundialami.
- Nikt tak nie potrafił tańczyć z Ruskimi jak on – do dziś wzdychają kibice. Rzeczywiście „taniec” Smolarka w meczu ze Związkiem Radzieckim na mundialu w Hiszpanii to również „zestaw obowiązkowy” dla każdego kibica. Bezbramkowy remis premiował Polaków awansem do półfinału, a Smolarek „kradł” cenne sekundy przetrzymując piłkę w narożniku boiska. A czas, jak to ma do siebie, płynął. Ale napastnik Widzewa, to przede wszystkim wzór nieustępliwości, zadziorności i waleczności. No i mistrz ważnych goli. Także tych mundialowych z Peru (1982) i Portugalią (1986). Szkoda, że Pana Włodka nie ma już wśród nas. Ale w naszej jedenastce wszech czasów należy mu się godne miejsce.
I z taką drużyną możemy podbijać świat. Szkoda, że już tylko na papierze. A na koniec trochę statystyki. Panowie z naszej jedenastki zagrali na mundialach w sumie 150 meczów i strzelili 31 goli (z 46 jakie Polacy zdobyli w MŚ). Ze 148 powołanych na mundial reprezentantów Polski, 31 nie zagrało ani sekundy. I zagadka na długie zimowe wieczory. Tylko jeden z tych nie grających był na dwóch mundialach. O kogo chodzi? Spieszymy z odpowiedzią. To bramkarz Jacek Kazimierski, który był dublerem Młynarczyka w 1982 i 1986 roku.