Cwaniak był z niego jakich mało. Gdy w październiku 1956 roku pod Wawel zawinęła ekipa AFC Belo Horizonte, aby wziąć udział w sparingu z okazji 50-lecia Białej Gwiazdy, przywiozła ze sobą piłkę, którą reklamowano jako prawdziwy cud techniki. Wówczas w całej Europie grano jeszcze „węgierkami”: brązowymi, ciężkimi futbolówkami z juchtowej skóry. Do takich nasi zawodnicy byli przyzwyczajeni. Ale Brazylijczycy uparli się, żeby wypróbować ich sprzęt. Gracz, który wtedy był trenerem Wisły, wziął to zamorskie cudo do ręki, ścisnął, rzucił do góry, podbił parę razy głową, potem chwilę pożonglował nogą i skwitował:
– Eee, tym nie da się grać. To jakieś dziwne, chyba na plażę. No, patrzcie, kopniesz i leci jak balon.
Krakowscy działacze nie chcieli jednak zrobić gościom przykrości, więc przystali na ich propozycję. Zabrzmiał pierwszy gwizdek i od razu było widać, że przybysze zza oceanu z tą nową białą piłką potrafią zrobić cuda, a nasi zupełnie sobie nie radzą. Dośrodkowania zamiast w polu karnym lądowały w narożniku boiska, a każdy daleki przerzut do napastnika mijał adresata o dobre kilka metrów. Trener nerwowo dreptał przy linii bocznej i łypał okiem. I wreszcie się doczekał. Ktoś wybił futbolówkę na aut bardzo blisko niego, więc schylił się, żeby ją podać, ale nagle odwrócił się, przycisnął do brzucha i – tak, aby nikt nie widział – przebił ją szpilką od wiślackiej oznaki. Kilka minut później któryś z piłkarzy krzyknął:
– Ooo, panie sędzio, chyba mamy flaka!
Brazylijczycy drugiego takiego cuda nie mieli i resztę spotkania rozegrano już dobrze nam znaną „węgierką”. Wiślacy wygrali 1:0 po golu, którego w doliczonym czasie strzelił z karnego Marian Machowski. „Uff…” – to nie z piłki. To z Gracza zeszło powietrze po meczu.