Tym razem było już groźniej. Otoczyło go piętnastu młodzieńców, z których każdy wyglądał tak, jakby właśnie uciekł z poprawczaka. Zaczęli wyzywać, potem doszło do szarpaniny, w czasie której ten, co był tu pierwszy, a mówili na niego Czesio, przejechał Gmochowi żyletką pod prawym okiem. Krew za krew. Tego się nie spodziewał. Czując, że zaczyna się robić gorąco, wdrożył plan natychmiastowej ewakuacji. Wiedział, że jest szybki i go nie dogonią. Jakoś się wyrwał i wziął nogi za pas. A żona?
O niej przypomniał sobie dopiero, gdy dobiegł do szpitala na Wrzesinie i zadzwonił do brata po pomoc. Ten skrzyknął kolegów i piętnaście minut później byli już nad wodą. Tam zastali tylko Stenię i Czesia, który… stał jak wryty, słuchając, co wzburzona kobieta ma o nim do powiedzenia. Reszta szajki wciąż szukała „Szczeny” w pobliskim lesie. Wyłapali ich potem co do jednego i spuścili łomot, a ich herszta odstawili na komisariat. Okazało się, że był już notowany za włamania, kradzieże i pobicia.
Nieco ponad trzydzieści lat później Gmoch rozpoznał tego Czesia – już trochę łysego, z twarzą przerytą zmarszczkami i bliznami – na zdjęciach w jednej z gazet. W relacji z procesu mafii pruszkowskiej. W warszawskim półświatku facet był znany jako „Dziki”. Naprawdę nazywał się Czesław Borowski. Pomyślał, że z takimi typami lepiej nie zadzierać, a już na pewno nie można zostawić żony sam na sam. „Jak mogłem tak postąpić?” – wyrzucał sobie. Nie po raz pierwszy. Bo to pytanie w jego życiu wracało jak bumerang. Podobnie jak inne wypowiadane przez niego słowa. Kilka z nich zasługuje na przypomnienie.