Znamy się jak łyse konie, bo z wszystkich rywali częściej graliśmy tylko z Rumunią. Mecz z Węgrami w eliminacjach mistrzostw świata 2022 będzie dla nas już 34. starciem z tą reprezentacją, a historia rywalizacji obu narodów ma równo sto lat i sięga samych początków futbolu nad Wisłą. To z Madziarami bowiem biało-czerwoni rozegrali swój pierwszy oficjalny mecz międzypaństwowy.
Stało się to trochę przypadkiem, bo wielka inauguracja miała nastąpić już w 1920 roku na igrzyskach w Antwerpii. Mieliśmy zmierzyć się z Belgami, jednak ostatecznie nasza drużyna musiała wycofać się z turnieju z powodu trwającej wojny polsko-bolszewickiej. Kolejne spotkanie, zaplanowane na 3 lipca 1921 roku z Austrią, też się nie odbyło – rywale w ostatniej chwili zrezygnowali z przyjazdu do Krakowa. Jak to mówią: do trzech razy sztuka. Kolejne podejście zakończyło się już sukcesem, a propozycję zmierzenia się w sparingu złożyła właśnie znakomita drużyna węgierska. Termin jednak był dość zaskakujący. Dostaliśmy zaproszenie do Budapesztu na… 24 grudnia.
Ostatecznie wigilię świąt Bożego Narodzenia piłkarze spędzili we własnych domach, bo udało się przesunąć datę o sześć dni wstecz. Drużyna, wyselekcjonowana przez Józefa Szkolnikowskiego, a trenowana przez… Węgra, szkoleniowca Cracovii Imre Pozsonyi’ego, przygotowywała się do meczu na zgrupowaniu w Krakowie. Trwało ono kilka tygodni i nie było łatwe, bo zawodnicy zamiast po zielonej trawie biegali po śniegu, który wówczas już obficie zalegał w parkach i na boisku.
Reprezentacja Polski podczas krakowskiego zgrupowania przed meczem z Węgrami w 1921 roku. W sportowych strojach stoją od lewej: Stanisław Mielech, Józef Kałuża, Wacław Kuchar, Artur Marczewski, Jan Loth, Marian Einbacher, Leon Sperling. Klęczą: Zdzisław Styczeń, Stanisław Cikowski, Tadeusz Synowiec, Ludwik Gintel.
Do stolicy Węgier ekipa dotarła koleją, w wagonach trzeciej klasy, po trwającej ponad 36 godzin podróży z pięcioma przesiadkami. Była już prawie jedenasta w nocy. Następnego dnia dokładnie o 13.50 zabrzmiał pierwszy gwizdek. Mimo fatalnych warunków atmosferycznych (deszcz, śnieg, błoto) i kiepskiego samopoczucia (Józef Kałuża miał gorączkę, Ludwik Gintel narzekał na ból brzucha) biało-czerwoni podjęli walkę – i choć przegrali 0:1, zebrali za swój występ wiele pochwał. Najwyżej oceniono postawę bramkarza Jana Lotha, który obronił karnego i wygrał kilka pojedynków z węgierskimi napastnikami.
Pół roku później oba zespoły spotkały się w Krakowie i kolejny raz lepsi okazali się Madziarzy – zwyciężyli 3:0. Prawdziwie srogą lekcję dali nam jednak dopiero w trzecim meczu, na igrzyskach w Paryżu. Znów była długa wyprawa koleją, węgierski trener biało-czerwonych (Gyula Biró), mało czasu na sen i pogoda, która płatała figle (wiał bardzo silny wiatr). Zabrakło jednak szczęścia i znakomicie dysponowanego człowieka w bramce. Polacy przegrali aż 0:5 i już po pierwszym turniejowym występie wrócili do kraju.
Przed wojną – i to w dosłownym tych słów znaczeniu – najgłośniejszy mecz obie ekipy rozegrały 27 sierpnia 1939 roku. Mimo przeczucia nadchodzącej hekatomby na stadionie Legii zgromadziły się tłumy kibiców, z których wielu po ogłoszeniu mobilizacji było ubranych w mundury. Nasz zespół zagrał osłabiony brakiem kilku piłkarzy już powołanych do wojska. A jednak stał się cud! Polacy, w składzie z Pawłem Cygankiem z A-klasowego Fabloku Chrzanów, pokonali aktualnych wówczas wicemistrzów świata 4:2. Hat-tricka ustrzelił Ernest Wilimowski.
Wybuch radości wśród polskich kibiców. To ostatnie takie chwile, gdy mogli się cieszyć beztroskim życiem. Kilka dni później na Warszawę spadły pierwsze niemieckie bomby.
Po wojnie wszystko wróciło do normy i już w pierwszych dwóch meczach Madziarzy nieźle złoili nam skórę (w 1948 roku Warszawie wygrali 6:2, rok później w Debreczynie 8:2). W latach 50. i 60. nie mieliśmy z nimi większych szans – wiadomo, Złota Jedenastka, Ferenc Puskás, Sándor Kocsis, Nándor Hidegkuti. Gdy jednak pracę z naszą kadrą zaczął Kazimierz Górski, wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 10 września 1972 roku uczeń wreszcie przerósł mistrza. W finale piłkarskiego turnieju igrzysk w Monachium po dwóch golach Kazimierza Deyny pokonaliśmy Węgrów 2:1. Dla nich kończyła się właśnie pewna epoka. Dla nas dopiero się zaczęła.
Mimo że w drugiej połowie lat 70. byliśmy na dwóch końcach piłkarskich światów, Madziarom udało się wziąć rewanż za porażkę na olimpiadzie. Stało się to już za czasów Jacka Gmocha, który w towarzyskim meczu w Budapeszcie trochę poeksperymentował ze składem, m.in. pierwszy raz ustawiając Henryka Kasperczaka na środku obrony. Właśnie w tym spotkaniu w reprezentacji zadebiutował Adam Nawałka – i nawet strzelił dla nas honorowego gola. Tak czy inaczej znów przegraliśmy. Tradycji stało się zadość, bo ze stolicy Węgier biało-czerwonym nigdy wcześniej nie udało się wywieźć nawet remisu.
To już kadencja Ryszarda Kuleszy i czas rozbudzonych marzeń o pierwszym, historycznym awansie do Euro. Sparing z Madziarami miał nam pomóc w przygotowaniach do starcia z NRD, ale raczej nie spełnił swojego zadania, bo dwa tygodnie później biało-czerwoni przegrali w Lipsku 1:2. Ze spotkania na Śląskim kibice zapamiętali głównie piękną bramkę, którą strzałem głową zdobył Grzegorz Lato.
W drugiej połowie lat 80. los nas skojarzył w jednej grupie eliminacji mistrzostw Europy. Drużynę prowadził wtedy znany z pogodnego usposobienia Wojciech Łazarek. Po tym, co zobaczył na Népstadionie, zrzedła mu mina. Pewnie właśnie wtedy zrozumiał, że wesołe przedmeczowe wypowiedzi mogą się przełożyć na radosny futbol – zwłaszcza w wykonaniu formacji defensywnych. Gdy agencje podawały wynik tego spotkania, wielu myślało, że Polacy z Węgrami zagrali w hokeja. Magyarország – Lengyelország öt-három.
Czyli mecz o przysłowiową pietruszkę. Oba zespoły nie miały już szans na awans do Euro 1988, trybuny więc świeciły pustkami. Do tego zepsuł się sprzęt nagłaśniający i nie udało się odtworzyć hymnów, więc polscy i węgierscy kibice – a właściwie ich garstka – zaśpiewali je a cappella. Goli nie brakowało, a najpiękniejszego – w swoim, niezapomnianym stylu – strzelił Ryszard Tarasiewicz.
Nuda, panie, nuda. I znowu problemy z hymnem, tym razem naszych bratanków. Podobno płyta z nagraniem gdzieś się zawieruszyła. Pracę z kadrą właśnie zaczął Paweł Janas, który jak szesnaście lat wcześniej Łazarek miał nas wprowadzić na europejskie salony. Jemu też się nie udało, choć potem wywalczył awans na mundial. O meczu w Chorzowie pewnie wolałby jednak zapomnieć. „Zero goli, zero myśli, zero emocji” – skwitowała ten występ redakcja „Przeglądu Sportowego”.
Historyczny, bo pierwszy triumf biało-czerwonych w Budapeszcie. Ważny o tyle, że mógł nam dać prawo gry w barażach o Euro 2004. Niestety, zabawę zepsuli nam pewni awansu Szwedzi, którzy przegrali u siebie z Łotwą – i to Bałtowie dostąpili zaszczytu gry w mistrzostwach Europy. Ojcem zwycięstwa w stolicy Węgier był Andrzej Niedzielan, który strzelił dwa gole po podaniach swojego kolegi z Groclinu Grodzisk Wlkp., Grzegorza Rasiaka.
Franciszek Smuda szykował drużynę na Euro 2012, a poddany gruntownej modernizacji stadion w Poznaniu, który był areną tej konfrontacji, gotował się na przyjęcie uczestników mistrzostw. Nową murawę położono tuż przed meczem i nie był to dobry pomysł, bo trawa nie zdążyła się zakorzenić. Bitwę na klepisku wygrali biało-czerwoni, z małą pomocą Vilmosa Vanczáka, który ustalił wynik samobójczym trafieniem.
2021: Węgry – Polska 3:3
I znów z Madziarami – nowe otwarcie. Marcowe starcie z naszym odwiecznym rywalem zainaugurowało eliminacje mundialu w Katarze, a zarazem było debiutem nowego selekcjonera biało-czerwonych Paulo Sousy. Portugalczyk był bliski zawału serca, bo jego zespół najpierw łatwo stracił dwie bramki, potem błyskawicznie doprowadził do wyrównania i… znów dał sobie strzelić gola. Bezcenny punkt w końcówce meczu uratował Robert Lewandowski. „Uff… pierwsze koty za płoty” – komentowali kibice, którzy jednak nie mieli po tym spotkaniu wielu powodów do radości.