Jeszcze przed końcem wojny, w marcu 1945 roku zgłosił się na Cichą, gdzie właśnie reaktywowano działalność Ruchu. Z ekipy, która siedem lat wcześniej zdobyła mistrzostwo Polski, w drużynie zostali tylko Karol Dziwisz i on. Rok później z reprezentacją Śląska pojechał na tournée do Szkocji i wziął udział w trzech meczach: przegranym 0:2 z Dundee United i wygranych 3:1 z Greenock Morton i 2:1 z Glasgow Rangers. Miejscowi dziennikarze byli nim oczarowani, a działacze namawiali go, by został na Wyspach. On jednak wrócił do Polski, bo marzył o tym, że wreszcie dane mu będzie zagrać z orłem na piersi.
To pragnienie spełniło się 11 czerwca 1947 roku. Wówczas w Oslo biało-czerwoni po raz pierwszy po wojnie wybiegli na piłkarską murawę, by stoczyć towarzyską potyczkę z Norwegią. Debiut nie był udany. Brom puścił trzy gole, a trener Wacław Kuchar narzekał na jego dyspozycję. Mimo to dał mu szansę jeszcze miesiąc później w starciu z Rumunią. W Warszawie bramkarz znów się nie popisał. Rywale wygrali 2:1, a winą za porażkę obarczono cały blok defensywny.
Te dwa nieudane występy zaważyły być może na jego dalszych losach, bo w kolejnych latach było już tylko gorzej. Znów nie umiał rozstać się z flaszką, coraz częściej popadał w konflikty z kolegami z drużyny, stawiał się trenerom i działaczom. Grał sporadycznie: przez trzy sezony wystąpił ledwie w 18 meczach. W efekcie w 1950 roku został wyrzucony z klubu. Szczęścia szukał jeszcze w ekipach z niższych klas: RKS-ie Batory i Stali Poręba, ale to był już koniec. Na karku miał ledwie trzydzieści lat. Poddał się. Zawiesił buty na kołku. Cudowny dzieciak, który przedwcześnie się zestarzał…
Nieodżałowany Jonasz Kofta napisał kiedyś, że „staczać się trzeba powoli, żeby starczyło na całe życie”. Szkoda, że Bromowi nie było dane poznać tej sentencji.