Na początek rozprawmy się z pewnym mitem. Każdy, kto oglądał film „Piłkarski poker” w reżyserii Janusza Zaorskiego, zwrócił pewnie uwagę na zadziwiające podobieństwo fizyczne głównego bohatera, którego grał Janusz Gajos, do pana widniejącego na powyższej fotografii. Do dziś wielu uważa, że osławiony sędzia Laguna to właśnie Alojzy Jarguz, a pokazana na ekranie historia jego wielkiej przemiany ze znanego w futbolowym środowisku łapówkarza w sprawiedliwego, który wystrychnął wszystkich na dudka, to sfabularyzowany życiorys jednego z najbardziej znanych arbitrów w Polsce.
W tej tezie zgadza się tylko jedno. Kompletując obsadę, reżyser faktycznie szukał aktora, który z twarzy i sylwetki przypominać będzie naszego eksportowego sędziego. Cała reszta to już jednak – jak to w filmach bywa – prawdziwy mix postaw i zachowań typowych dla całego środowiska. Lagunę i Jarguza różni niemal wszystko: od sposobu bycia po sportową przeszłość (fikcyjny bohater był wcześniej znanym piłkarzem, postacią wzorowaną na Gerardzie Cieśliku, który strzelił dwa gole w starciu z ZSRR; jego odpowiednik nie miał takich doświadczeń), od słabości, z którymi się zmagał (Laguna był alkoholikiem; Jarguz zaś nałogowym palaczem), po stosunek do działaczy, próbujących namówić go do „życzliwego” prowadzenia meczu.
A ten świetnie obrazuje historia, jaką kiedyś opowiedział Przemysławowi Pawlakowi z tygodnika „Piłka Nożna”. Jarguz wybrał się wtedy do Chorzowa, aby sędziować spotkanie między Ruchem a Widzewem, które w razie zwycięstwa gości mogło zdecydować o tytule mistrza Polski dla łodzian. Jechał gierkówką i nagle na wysokości Będzina zauważył, że podąża za nim czarna wołga. Myślał, że to tajniacy, więc zatrzymał się na poboczu. Tamten samochód też stanął. I nagle wysiadł z niego… Ludwik Sobolewski. Prezes Widzewa poprosił, by arbiter opuścił szybę, i tonem nie znoszącym sprzeciwu zakomunikował:
– My ten mecz musimy wygrać.
– A kto wam, k..., przeszkadza? – zapytał niezbyt grzecznie pan Alojzy. – Tacy jesteście mocni, a Ruchu się boicie?
Przekręcił kluczyk w stacyjce i zanim prezes zdążył coś powiedzieć ruszył w dalszą drogę. Potem przez cały wieczór w jego hotelowym pokoju dzwonił telefon. Nie odbierał, wreszcie poprosił recepcję, żeby nie łączono żadnych rozmów. Dzień później, już mocno poirytowany, zaprosił do szatni sędziowskiej Sobolewskiego i prezesa Ruchu. Przywitał się uprzejmie i wyraźnie dając do zrozumienia, że wie, co tu może być grane, powiedział:
– Panowie, wychodzimy na boisko i g… mnie obchodzi, kto wygra. Ja mam swoją robotę, wy swoją, a piłkarze swoją. Mam nadzieję, że wszyscy wykonamy ją uczciwie.
Widzew przegrał 0:1. Gdy po meczu Jarguz wszedł do klubowej kawiarni, zastał tam mocno przygnębionych działaczy z Łodzi.
– Są jakieś pretensje? – zapytał.
Pokręcili przecząco głowami.
– To dziękuję. Bardzo nie lubię, gdy ktoś ma mi coś za złe.