Osobiście nie odczuwam tego, że jestem legendą GKS-u Katowice. To kibicie zrobili ze mnie legendę.
Choć stadion Widzewa w Łodzi to nie Estadio Azteca w Meksyku, eliminacje mistrzostw świata to nie ćwierćfinał mundialu, San Marino to nie Anglia, a Jan Furtok to nie Diego Maradona, jest coś co nierozerwalnie połączyło urodzonego w Katowicach napastnika z jednym z najlepszych zawodników w dziejach futbolu. Niewielu jest bowiem piłkarzy, którzy poza niewątpliwym talentem i dokonaniami w „sportowym” duchu rywalizacji, bramkarza rywali pokonali… ręką. „Ręka Boga” Argentyńczyka przyczyniła się do drugiego, największego sukcesu ekipy z Ameryki Południowej w historii (zdobycia Pucharu Świata na turnieju w 1986 roku). Ręka Polaka dała skromne eliminacyjne zwycięstwo, w niespodziewanie trudnym starciu z europejskim Kopciuszkiem. I choć sam Furtok wielokrotnie podkreślał, że nie ma już ochoty wspominać tego kwietniowego popołudnia 1993 roku, 31 lat później, w dniu jego 62. urodzin z pewnością znów o nim usłyszymy. Bo to wydarzenie zapisało się w historii polskiego futbolu.
Tego, że właśnie bramka zdobyta w takich okolicznościach, będzie jego ostatnią w narodowych barwach, sam Furtok z pewnością nie zakładał. Tak się jednak stało, że po pamiętnym meczu w Łodzi, jeszcze tylko trzykrotnie założył koszulkę z orłem na piersi. W sumie Polskę reprezentował w 36 oficjalnych meczach, w których strzelił 10 goli (większość z nich można zobaczyć TUTAJ). Z pewnością stać go było na jeszcze więcej, ale i tak ze swojego dorobku może być usatysfakcjonowany. To z czego może być dumny, to występ na mistrzostwach świata. Choć w Meksyku na murawie spędził tylko pół godziny (w przegranym 0:4 meczu 1/8 finału z Brazylią), mógł choć przez chwilę poczuć smak wielkiej imprezy, na którą wielu piłkarzom z jego pokolenia nie udało się nigdy pojechać.
Tak jak Śląsk jest jego miejscem na ziemi, tak GKS Katowice z całą pewnością jest jego klubem. Nie tylko przez fakt miejsca urodzenia, ale także przez przywiązanie do barw i historii ekipy z ulicy Bukowej. To tam Furtok sportowo dorastał. Do klubu trafił jako 15-latek i w nim wkroczył do dorosłego futbolu. W pierwszym zespole zadebiutował w wieku osiemnastu lat. Już na początku przeżył spadek z I ligi, ale zmotywowało go do walki o powrót z drużyną do krajowej elity. Po dwóch latach dopiął swego, a w rywalizacji z najlepszymi potwierdzał coraz to większe umiejętności. Przez blisko dekadę rozegrał w barwach GieKSy blisko 200 spotkań, zdobywając 77 bramek. Z drużyną świętował trzecie (w 1987 roku) i drugie (w 1988) miejsce w ekstraklasie. Zdobył też Puchar Polski w 1986 roku, a sam został bohaterem finału z Górnikiem Zabrze (4:1), w którym ustrzelił hat-tricka.
Dla kibiców jest klubową legendą. „Dziewiątka”, z którą występował w barwach GKS-u została zastrzeżona i żaden piłkarz nigdy nie będzie mógł założyć koszulki z tym numerem. Do klubu wrócił na zakończenie kariery w 1995 roku. Przez trzy lata rozegrał 40 spotkań, ośmiokrotnie wpisując się na listę strzelców.
Osobiście nie odczuwam tego, że jestem legendą GKS-u Katowice. To kibicie zrobili ze mnie legendę.
Pod koniec lutego br. GKS obchodził 60-lecie istnienia i z tej okazji Jan Furtok znów pojawił się na stadionie przy ulicy Bukowej, o czym klub poinformował w swoich mediach społecznościowych.
Zanim za naszą zachodnią granicą ktokolwiek usłyszał o Robercie Lewandowskim, gwiazdą Bundesligi był on. Co ciekawe, Jan Furtok zamienił GKS Katowice na HSV w roku, w którym najskuteczniejszy polski piłkarz w historii przyszedł na świat (1988). Jego umiejętności nie uszły uwadze działaczom z Hamburga, którzy dwa miesiące walczyli o zakontraktowanie napastnika. Podobno o jego zatrudnieniu miał przesądzić świetny występ w meczu reprezentacji Polski z NRD, w którym strzelił dwa gole. Dla 26-letniego zawodnika wyjazd za żelazną kurtynę, był jak wkroczenie do nowego świata.
U nas było straszne dziadostwo wtedy, bo to był jeszcze schyłkowy okres komuny. Jednego dnia widziałam Polaków ubranych w dresy i białe skarpety, a następnego ktoś nas przeprowadził do czegoś, co przypominało bajkę. Tam wszystko wydawało się piękne. Mieliśmy ładny dom, sąsiedztwo, cała okolica była taka czysta. Tylko samotność nam dokuczała. Zwłaszcza mnie, bo kiedy Janek jechał na zgrupowania i mecze, to ja siedziałam sama z dziećmi w czterech ścianach.
Furtok w niemieckiej piłce odnalazł się znakomicie. Z miejsca stał się kluczowym zawodnikiem drużyny. Był podstawowym graczem w czasach, gdy na ławce HSV siedzieli tacy piłkarze jak Oliver Bierhoff czy Bruno Labbadia. W Hamburgu spędził cztery i pół roku, a najlepszy w jego wykonaniu był sezon 1990/1991, kiedy z 20 golami na koncie został wicekrólem strzelców Bundesligi. O jedno trafienie wyprzedził go Roland Wohlfarth z Bayernu Monachium.
Bardzo szkoda, że zabrakło mi tej jednej bramki do zdobycia tytułu króla strzelców. Zawsze mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. W Hamburgu jednak i tak o mnie pamiętają. Jakoś nie rozmyślałem później specjalnie o tym, której szansy na boisku nie wykorzystałem. Ja zawsze analizowałem moją grę po każdym meczu. W ten sposób wychwytywałem błędy, które popełniałem.
W 1990 roku do Jana Furtoka (z lewej) w Hamburgu dołączył Waldemar Matysik. Piłkarze znali się ze wspólnych występów w reprezentacji Polski.
Po owocnych latach w Hamburgu, w 1993 roku Furtok przeniósł się do Eintrachtu Frankfurt. Pobyt nad Menem nie był już jednak tak udany, jak jego początki w Niemczech. Po dwóch sezonach zdecydował, że pora wracać do kraju.
Mąż już jako tako znał język, a lubił czytać gazety. Nawet jeśli nie rozumiał wszystkiego, to nagłówki robiły na nim wrażenie. A było tak, że w tym drugim sezonie w Eintrachcie coraz więcej było negatywnych opinii na temat jego gry. On sam czuł, że forma już nie ta, że z kondycją coraz gorzej. Uznał, że lepiej z tym skończyć, żeby go dobrze zapamiętali.
Osobny rozdział to gra Jana Furtoka w drużynie narodowej. Do kadry trafił jako 22-latek i koszulkę reprezentacji zakładał przez ponad dekadę. Już po dwóch latach jego dobra gra w Katowicach zaowocowała wyjazdem z ekipą Antoniego Piechniczka do Meksyku, gdzie miał okazję debiutu w mistrzostwach świata. Z pewnością liczył na występy w kolejnych wielkich turniejach, ale w latach jego kariery na takie Polacy już nie pojechali. Mimo, że wielokrotnie nie ukrywał swojego zniecierpliwienia pytaniami o bramkę w meczu z San Marino, nie sposób nie przypomnieć tego najbardziej charakterystycznego momentu w jego reprezentacyjnej karierze.
Czy strzeliłem ręką? Specjalnie tego nie zrobiłem. To był takich odruch, bo byłem wkurzony tym, że ciągle jest 0:0, presja rośnie, a my ciągle nie strzelamy bramki. Tak wyszło.
Po zakończeniu kariery nie rozstał się z futbolem. Pracował z młodzieżą w Katowicach, był też trenerem i prezesem GKS-u. W 2010 roku dołączył do sztabu reprezentacji Polski jako dyrektor kadry, ale jego współpraca z Franciszkiem Smudą nie trwała długo. Od kilku lat specjalnie nie udziela się publicznie z powodu postępującej choroby Alzheimera. 9 marca obchodzi 62. urodziny. Wszystkiego dobrego Panie Janku!