Nigdy nie było mu dane zadebiutować w pierwszej reprezentacji Polski, ale w dorobku ma medal z imprezy najwyższej rangi. Był bowiem w drużynie, która na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) sięgnęła po srebro. Dziś bardziej kojarzą go kibice w Belgii niż w Polsce, bo zagranicą spędził już prawie 30 lat, zdobywając popularność zresztą nie tylko jako piłkarz, lecz także jako… radny. 4 lutego urodziny obchodzi Mirosław Waligóra. W tym roku z tortu zdmuchnie 54 świeczki.
Na wspomniane igrzyska pojechał jako jeden z dwóch zawodników krakowskiego Hutnika, grającego wówczas w ekstraklasie. O ile jednak Marek Koźmiński na ogół mógł liczyć na miejsce w podstawowym składzie, on w srebrnej ekipie zaistniał tylko przez chwilę – i to w nie najlepszych okolicznościach. Trener wpuścił go na boisko w 83. minucie otwierającego nasz występ na turnieju meczu z Kuwejtem, w miejsce Andrzeja Juskowiaka. Polacy prowadzili już 2:0 i mogli być raczej spokojni o trzy punkty. W doliczonym czasie jeden z Arabów sfaulował w polu karnym Jerzego Brzęczka i do piłki ustawionej na jedenastym metrze podszedł właśnie Waligóra. I wtedy…
– Do dziś zastanawiam się, dlaczego chybiłem. Rzadko pudłowałem z rzutów karnych. Czułem się w tym mocny, zresztą trener Janusz Wójcik też uważał, że jestem w tym elemencie dobry. Nie wahał się, kogo wyznaczyć, tuż po podyktowaniu jedenastki krzyknął: „Mirek, ty strzelasz!”. Planowałem umieścić piłkę pod poprzeczką, a ta poszybowała wysoko nad bramką. Ta piłka była wprawdzie słabo napompowana, lecz to marne usprawiedliwienie – wspominał po latach w rozmowie z Sebastianem Piątkowskim z TVP Sport.
Trudno powiedzieć, czy przesądziła o tym właśnie ta sytuacja, ale w kolejnych spotkaniach turnieju już nie pojawił się na murawie. Z perspektywy ławki rezerwowych oglądał wspaniałe zwycięstwo nad Włochami (3:0), dramatyczne starcie z USA (2:2), ćwierćfinałowy mecz z Katarem (2:0), efektowną wygraną z Australią w półfinale (6:1) i pechowo przegraną batalię o złoto z gospodarzami igrzysk (2:3). Miał jednak swoje pięć, a ściśle rzecz biorąc siedem minut, po których została mu piękna pamiątka – olimpijski krążek.
Reprezentacja Polski przed wyjazdem na igrzyska w Barcelonie. Mirosław Waligóra w dolnym rzędzie trzeci od lewej.
W Hutniku grał przez sześć lat, zdobywając dla klubu z Suchych Stawów 83 bramki w ponad 200 meczach. W sezonie 1991/92, a więc tuż przed wyjazdem do Barcelony, sięgnął nawet po tytuł króla strzelców ekstraklasy. W 1994 roku mający dobre kontakty w krajach Beneluksu były piłkarz Cracovii i ceniony trener Janusz Kowalik polecił go działaczom Lommel SK. I tak Waligóra przeprowadził się do Belgii – nie mając wówczas pojęcia, że stanie się ona dla niego drugą ojczyzną. W drużynie z Limburgii zyskał status legendy. Występował w niej prawie przez dekadę, przeżywając wzloty i upadki, ale przede wszystkim regularnie trafiając do siatki. W 2001 roku był nawet bliski zdobycia pucharu. W finale jego drugoligowy klub przegrał jednak z Westerlo 0:1.
– Cała miejscowość żyła tym meczem. W Lommel jest mniej więcej 35 tysięcy mieszkańców, a 20 tysięcy z nich pojechało wtedy do Brukseli, aby nas wspierać. Starsi kibice cały czas wspominają te czasy i ten finał. Nie pamiętam, ile tam autobusów pojechało, ale bardzo dużo – opowiadał Mariuszowi Mońskiemu w wywiadzie dla rfbl.pl.
Przygodę z wielką piłką zakończył w 2007 roku. Potem występował w półamatorskich Verbroedering Meerhout i KVK Beringen. Na początku XXI wieku, jeszcze jako czynny zawodnik, przez jedną kadencję był radnym w Lommel. Z ramienia partii socjalistycznej. Polityka jednak go nie pociągała. Gdy zawiesił piłkarskie buty na kołku, zajął się szkoleniem grup młodzieżowych w ukochanym klubie. Następnie zatrudnił się w urzędzie miasta, gdzie odpowiada za administrowanie infrastrukturą sportową. W ostatnich latach cały wolny czas poświęca swojej córce Amelii. Dziewczyna postawiła na tenis i ma już na koncie pierwsze sukcesy. W 2022 roku przebiła się do głównej drabinki na juniorskim Wimbledonie.
Mirosław Waligóra z córką Amelią.
– Tenis jest w Belgii dostępny dla wszystkich, ale na poziomie amatorskim. Natomiast jak wchodzi się na wyższy szczebel, to trzeba liczyć się z ogromnymi kosztami. Wyjazdy, trener, odżywki, sprzęt, wpisy na turnieje... Nasze doświadczenia nie różnią się więc od tych, które mają rodzice początkujących tenisistów w Polsce. Potrzeba wiele czasu, poświęcenia i pieniędzy, by dojść do jakiegoś poziomu. Dziecko też musi odmawiać sobie wielu rzeczy. Treningi czy wyjazdy odbywają się kosztem spotkań ze znajomymi czy imprez rodzinnych. Moja córka jest 25-30 tygodni w roku na turniejach – mówił w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, przeprowadzonym przez Dariusza Dobka.
Możliwe więc, że już niedługo znów usłyszymy nazwisko Waligóra w kontekście wielkiego – kto wie, może nawet olimpijskiego? – sukcesu. W rodzinnym domu w Lommel w gablotce z trofeami jest już jeden medal. Przydałby się drugi do pary. Tata na pewno byłby dumny, gdyby Amelia sprawiła mu taki prezent, zanim świętować będzie 60. urodziny.